Pamiętam to, jakby to było wczoraj, choć minęło już tyle lat. Po wyjściu ze szpitala usłyszałam od rodziców: „Nie liczcie więcej na nas”. Ale my wybraliśmy miłość, nie strach.
Zawodowo byłam pielęgniarką. Od 1990 roku pracowałam w wojewódzkim szpitalu położniczym w Gdańsku. Praca była ciężka, dyżury wyczerpujące, ale zawsze wiedziałam, po co się staram — by pewnego dnia sama zostać matką i powitać swoje dziecko nie jako personel medyczny, ale jako mama.
Ciąża przebiegała spokojnie. Wszystkie badania potwierdzały, iż malutka rozwija się prawidłowo. Razem z mężem, Markiem, z niecierpliwością przygotowywaliśmy się na przyjście naszej córeczki — kupiliśmy łóżeczko, ubranka, wszystko na wypis. Rodzina również wyczekiwała nowego członka. Najbardziej emocjonował się przyszłą wnuczką teść, obiecywał drogi prezent na wypis, dzwonił niemal codziennie: „No i co, wszystko w porządku? Kiedy?”.
Nie wiedzieliśmy, iż po porodzie nasze życie wywróci się do góry nogami. Wszystko, co wydawało się pewne — rozpadnie się, a miłość zostanie wystawiona na ciężką próbę.
Poród był szybki. Dziewczynka przyszła na świat ważąc 2900 gramów i mierząc 45 centymetrów — drobna, ale zdrowa. Od razu mi ją pokazano, potem zabrano na badania. Nieco później przyniesiono ją na pierwsze karmienie — ssała słabo, ale dałam radę. Następnie przeniesiono nas do sali. Po godzinie weszło dwóch lekarzy: dyżurny położnik i neonatolog. Ich twarze były skupione, spojrzenia pełne współczucia. Od razu zrozumiałam: coś jest nie tak.
Jeden z nich powiedział cicho:
— Danuto, u waszej córki stwierdzono zespół Downa. Jako pracownik służby zdrowia rozumiesz, iż to diagnoza na całe życie. Proponujemy, byście nie tracili czasu i złożyli rezygnację. Jesteście młodzi, możecie jeszcze mieć zdrowe dziecko.
Zamarłam. Ściany zaczęły wirować przed oczami. Czułam, jak coś we mnie pęka. A jednocześnie — jak coś mocnego, instynktownego, podnosi się w piersi: to moja córka. Moja. I nie oddam jej nikomu.
— Przepraszam… — szepnęłam — muszę porozmawiać z mężem. Myślę, iż odmówi.
— Oczywiście, zastanówcie się. Gdy podejmiecie decyzję, przyjdźcie do naszego gabinetu.
Po ich wyjściu córeczka zaczęła płakać. Jej malutkie dłonie sięgały ku mnie. Przytuliłam ją i w tej samej chwili zrozumiałam: bez niej nie potrafiłabym żyć.
Zadzwoniłam do męża. W ciągu godziny stał przy mnie. Razem poszliśmy do gabinetu ordynatora. Jemu także zaproponowano podpisanie rezygnacji. Milczał. Potem podszedł do przewijaka, spojrzał na malutką i cicho powiedział:
— Nic nie podpiszemy. Zabieramy córkę do domu.
Nazwaliśmy ją Miłosławą. Imię zrodziło się w sercu od razu — delikatne, jasne, silne.
Trzy dni później do naszej sali trafiła kolejna kobieta. Miała ponad trzydzieści lat, to była jej piąta ciąża. Od progu oznajmiła: „Dziecka nie zatrzymam”. Gdy powiedziano jej, iż córka ma zespół Downa, choćby nie drgnęła. Stwierdziła tylko: „Wypełnijcie rezygnację. I nie zamierzam karmić piersią”.
Nie wytrzymałam. Poprosiłam pielęgniarkę o pozwolenie nakarmienia dziewczynki. Przyniosła ją. Gdy wzięłam tę kruszynę na ręce, serce ścisnęło mi się — była tak bezbronna, cichutka, jakby wszystko rozumiała.
Zadzwoniłam do męża. Milczał, w końcu powiedział: „Jeśli chcesz — zabierzmy ją też. Niech Miłosława ma siostrę”.
Znowu poszłam do ordynatora. Oświadczyłam, iż chcemy przyjąć drugie dziecko. Nikt nie uznał nas za szaleńców. Przeciwnie, cały personel przytulił mnie, mówiąc: „Jesteście bohaterami”.
Zostaliśmy jeszcze tydzień — czekaliśmy, aż odpadnie kikut pępowinowy u drugiej dziewczynki. Nazwaliśmy ją Weroniką.
Dzień wypisu stał się najszczęśliwszym w naszym życiu. Wyszliśmy ze szpitala nie z jednym, a z dwojgiem dzieci. W jednym wózku — Miłosława, w drugim — Weronika. Obie — nasze. Obie — ukochane.
Ale ten radosny dzień nie dla wszystkich był szczęśliwy. Gdy powiedzieliśmy rodzicom, iż zabraliśmy dwie dziewczynki, z których jedna jest adoptowana, reakcja była lodowata. Moi rodzice, a zwłaszcza teściowie, oświadczyli:
— Nie zamierzamy z wami dalej utrzymywać kontaktów. Dokonaliście wyboru — radźcie sobie sami. Nie liczcie na naszą pomoc!
I rzeczywiście — ani jednego telefonu, ani grosza wsparcia. Byliśmy sami.
To były trudne lata. BezsennI jeszcze długie noce pełne łez, i choroby, i zmęczenie, ale w końcu przyszło też słońce i dzień, gdy obie córki same stanęły przy nas, gotowe iść przez świat razem z nami.