Zawsze byłam jedną z tych kobiet, które żyją dla swoich dzieci. Od nieprzespanych nocy, gdy syn był malutki, po niepokoje o jego przyszłość, gdy dorósł. Posiwiałam wcześnie, wiele poświęciłam, ale robiłam to z miłością – w końcu miałam tylko jednego syna, Marcina. Kiedy skończył 31 lat, pomyślałam, iż może wreszcie czas pomyśleć trochę o sobie.
Marcin ożenił osiem lat temu. Razem z rodzicami jego żony sfinansowaliśmy wesele, a ja jako prezent wręczyłam im kopertę z pieniędzmi – niech sami zdecydują, na co je przeznaczą. Młodzi wynajmowali dwupokojowe mieszkanie w dobrej dzielnicy Warszawy. Cieszyło mnie, iż radzą sobie sami – nie każde młode małżeństwo może pozwolić sobie na własne lokum.
Ale po kilku latach pojawiły się problemy finansowe. Wtedy mój syn zwrócił się do mnie o pomoc. Miałam pasywny dochód – wynajmowałam mieszkanie, które dostałam w spadku po ojcu byłego męża. Najemca był idealny: spokojny mężczyzna, bez problemów, płacił regularnie. Gdy jednak dowiedziałam się, iż synowa jest w ciąży, uznałam, iż muszę pomóc.
Wypowiedziałam umowę najemcy i oddałam mieszkanie Marcinowi z żoną. Pomyślałam – no cóż, odłożę na jakiś czas swoje ulubione krewetki i łososia, jakoś wytrzymam. Ważne, iż pomogę rodzinie. Co więcej, synowa nagle stała się dla mnie nadzwyczaj miła – zapraszała mnie, pytała o mnie.
Minęły trzy lata. Przez te trzy lata mieszkali tam, nie płacąc ani grosza. A ja wciąż nie mogłam się przemóc, by poprosić ich o wyprowadzkę. Wiecie, jak to jest – dobre relacje stają się pułapką. Trudno być „tą złą”, która przypomni o zobowiązaniach. Ale sama zaczęłam odczuwać zmęczenie: senność, ciężkość, przybieranie na wadze. Jadam byle co, bo oszczędzam. Wszystko dla nich.
Pewnego dnia zebrałam się w sobie. Spokojnie, bez pretensji, zapytałam syna: „Marciu, może już czas rozejrzeć się za własnym mieszkaniem? Przecież masz daleko do pracy, a ofert nie brakuje.” On tylko się zaśmiał. A synowa dodała, iż „dziecko jeszcze małe, niech trochę jeszcze pomieszkają”.
Spróbowałam wytłumaczyć, iż bycie matką nie oznacza wiecznego poświęcania siebie. Że mogą znaleźć coś bliżej przedszkola. Ale rozmowa potoczyła się w złym kierunku. Obrazili się. A ja poczułam się winna. Winna tego, iż zapragnęłam normalnie żyć.
Po tygodniu teściowie zaprosili mnie na urodziny jakiegoś krewnego – podobno poznaliśmy się na weselu. Nie miałam ochoty iść, ale nalegali: „Prezentu nie trzeba, po prostu przyjdź”. No więc poszłam.
Tam czekała mnie niespodzianka. Wszyscy patrzyli na mnie. Tematem rozmów stała się moja „okrutność” – jak można pozbawiać młodą rodzinę dachu nad głową? Co ważniejsze: pieniądze czy spokój syna i wnuka? Dziesięć osób, i każda mnie potępiała. Nikt nie chciał słuchać, jak ja się czułam przez te wszystkie lata.
W efekcie ustalono, iż Marcin z rodziną zostaną w mieszkaniu, ale będą płacić – symboliczną kwotę, połowę rynkowej stawki. W praktyce – jeszcze mniej. A ja formalnie zostaję właścicielką, mam prawo żądać remontu, terminowych opłat itd. Teoretycznie sprawiedliwie, ale to nie ja podjęłam tę decyzję. Po prostu nie miałam już siły.
Czuję, iż ta „umowa” nie przyniesie niczego dobrego. niedługo zaczną się konflikty, pretensje. Ale wyboru nie mam. Postanowiłam jedno: jeżeli coś zniszczą – naprawią na swój koszt. Chcę wierzyć, iż uda nam się zachować dobre relacje. Ale jeżeli nie – cóż, taka była ich decyzja. Chciałam inaczej… Ale mnie nie usłyszano.
I pewnie to właśnie jest najtrudniejsze – uświadomić sobie, iż czasem choćby największa miłość nie wystarczy, gdy druga strona przyzwyczai się do brania.