Półtora roku temu nasz jedyny syn Krzysztof ożenił się. Jego wybrankę – Kingę – przyjęliśmy serdecznie. Wydawała się miła, spokojna, bezproblemowa. Po ślubie zamieszkali z nami – mieliśmy z mężem duże trzypokojowe mieszkanie w samym centrum Krakowa. Życie toczyło się spokojnie: my pracowaliśmy, oni również.
Po kilku miesiącach Kinga zaczęła delikatnie sugerować, iż marzy się jej własne lokum. Mówiła o niezależności, własnej przestrzeni. Nie sprzeciwialiśmy się. Akurat mieliśmy wolne kawalerki, którą kupiliśmy pod wynajem. Dawała stały dochód – te pieniądze odkładaliśmy na emeryturę, bo na państwową rentę nie było co liczyć.
Z mężem naradziliśmy się i postanowiliśmy: niech mieszkają tam rok, za darmo. Warunki były jasne – dokładnie rok, nie dłużej. Wtedy ucieszyli się niesamowicie. Obiecali, iż w tym czasie zbiorą pieniądze na wkład własny do kredytu. Nie planowali jeszcze dzieci, chcieli „pożyć dla siebie”.
Cieszyliśmy się, iż pomogliśmy. Młodzi wprowadzili się i zaczęli żyć na wysokiej stopie. Markowe ubrania, regularne wizyty w restauracjach, wakacje za wakacjami. Kilkakrotnie delikatnie sugerowaliśmy oszczędzanie, ale słyszeli tylko: „Jesteśmy młodzi, chcemy korzystać z życia!”.
Rok minął. Byliśmy gotowi na ich wyprowadzkę, by znów wynajmować mieszkanie. Nagle – jak grom z jasnego nieba – Kinga jest w ciąży. I to nie na początku, a już w drugim trymestrze.
Zadzwoniłam do Krzysztofa, pytając, kiedy się wyprowadzą. Odpowiedział wymijająco: „Mamo, no przecież rozumiesz… Kinga jest w ciąży, nie może się stresować…”. A sama Kinga przyszła następnego dnia z płaczem:
„Co, wyrzucicie nas z niemowlęciem na ulicę? To nieludzkie! Macie sumienie?”.
O mało nie wybuchłam:
„Na jaką ulicę? Macie przecież moje mieszkanie i dom rodziców Kingi – oni mają trzy pokoje! Dlaczego nie zamieszkacie z nimi? Jesteście dorośli. Rok temu ustaliliśmy jasno: mieszkanie na rok, nie dłużej. Straciliśmy przez to ponad sto tysięcy złotych – te pieniądze chcieliśmy dać wam na wkład do kredytu. A wy przepuściliście je na ubrania, restauracje i wyjazdy. I jeszcze śmiecie nas oskarżać, iż jesteśmy złymi rodzicami?”.
Postawiłam ultimatum: miesiąc – i wymeldowują się. Skinęli głowami. Minęły dwa tygodnie. Żadnego ruchu. Ani ogłoszeń, ani rozmów o wynajmie. Tylko to milczące spojrzenie pełne nadziei: „Może jednak odpuszczą?”.
Z mężem nie wiemy już, co robić. Wieczorami dyskutujemy w kuchni, szukamy rozwiązań, ale wszystko sprowadza się do jednego: sami jesteśmy winni, iż nie postawiliśmy sprawy twardo rok temu.
Teraz nie czuję złości, tylko rozczarowanie. Syn nie ma słowa obrony dla rodziców, tylko ciche poparcie dla żony. Kinga celowo mnie unika, jakbym była wrogiem. A my chcieliśmy dobrze… Dać im start, pomóc. A w zamian – tylko zależność, pretensje i oskarżenia.
Najgorsze, iż nie jesteśmy już pewni, czy odzyskamy mieszkanie. Bo prawnie – są tam zameldowani. A sumienie mówi, iż teraz, gdy Kinga spodziewa się dziecka, nie powinniśmy ich wyrzucać.
Tak dobroć obróciła się przeciwko nam. I póki my milczymy – oni milcząco pozostają. Ale wiem: długo tak już nie wytrzymamy.
Czasem pomoc, której udzielamy z dobrego serca, staje się pułapką, gdy brakuje jasnych granic.