Radość córki zakończyła się nieoczekiwanym wykluczeniem jej i zięcia z domu.

twojacena.pl 14 godzin temu

Córka zebrała nas przy stole, żeby podzielić się radosną nowiną. Po kolacji wyprosiłam ją i zięcia z domu.

Nie rozumiem dzisiejszej młodzieży. Zdaje się, iż zdrowy rozsądek gdzieś im umknął. Nasza córka Zosia zorganizowała rodzinny obiad – niby zwyczajny, świąteczny, z sałatkami, tortem i świecami. Zebrała wszystkich – mnie, męża, naszego wnuka i swojego męża. Mieszkamy razem w typowym trzypokojowym mieszkaniu na obrzeżach Łodzi. Życie w takim ścisku to już wyzwanie. A tu…

Kiedy Zosia i Bartek wzięli ślub, od razu przyjęliśmy ich pod nasz dach. Stało się tak, bo zaszła w ciążę, ślub był pospieszny, wszystko odbyło się gwałtownie i bez głębszego namysłu. Nie krytykowaliśmy, tylko pomogliśmy, jak mogliśmy, i zaproponowaliśmy, by u nas zamieszkali, żeby mogli odłożyć na własne mieszkanie. Mówiliśmy im: „Oszczędzajcie, zbierajcie choćby na wkład własny pod kredyt. Rozumiemy, ale jak wnuk podrośnie, będzie jeszcze ciaśniej”.

Przytakiwali, niby się zgadzali. ale w praktyce – zero inicjatywy. Same obietnice, gadanie, a efektów jak na lekarstwo. Żyją jak dzieci u rodziców, choćby bez cienia wdzięczności. Cierpliwie znosimy, choć my z mężem mamy swoje choroby, swój wiek, marzymy o spokoju i porządku. Ale dla córki – milczymy.

I oto siedzimy przy świątecznym stole. Zosia się uśmiecha, oczy jej błyszczą. Wymieniamy z mężem spojrzenia: „Może jednak zdecydowali się wyprowadzić?”

Ale nie. Zosia unosi kieliszek, spogląda na nas i oznajmia:

— Mamo, tato… Jestem w ciąży!

Zawróciło mi się w głowie. Zamarłam, patrząc na nią, nie wierząc własnym uszom. Czułam, jak ziemia usuwa mi się spod nóg. Chciało mi się albo śmiać z bezsilności, albo wybuchnąć płaczem. Jeszcze jedno dziecko? W tym ciasnym mieszkaniu? Przecież to już…

— Zosia, czy ty w ogóle rozumiesz, co robisz? — zapytał cicho, ale stanowczo mój mąż. — Gdzie będziecie mieszkać we sześcioro? Myślicie, iż dalej będziemy wam pomagać jak niańki?

A Zosia choćby się nie speszyła. Najwyraźniej spodziewała się, iż rzucimy się jej na szyję z gratulacjami. Tak się jednak nie stało.

— Myślałam, iż się ucieszycie… — szepnęła, a Bartek od razu się wtrącił:

— Liczyliśmy na wasze wsparcie, a wy od razu krytykujecie. To przecież nasza rodzina!

— Wasza? — nie wytrzymałam. — A kim my jesteśmy? Służącymi? Sponsorami? Prosiliśmy: oszczędzajcie na własne mieszkanie! A wy… kolejny wydatek, wybaczcie, ale my już nie damy rady.

Po kolacji nikt z nikim nie rozmawiał. Następnego dnia Zosia choćby się nie przywitała. Mają do nas pretensje. Że nie skakaliśmy z radości. Że nie jesteśmy zachwyceni, iż w tym zatłoczonym mieszkaniu będzie kolejne dziecko, więcej płaczu w nocy, kolejna wózek na korytarzu, jeszcze jeden powód, by przepychać ściany.

Porozmawialiśmy z mężem. Spokojnie. Stanowczo. Uznaliśmy: dość. Nie możemy i nie będziemy dalej poświęcać swojego życia, swojej starości, swojego spokoju. Mają prawie trzydzieści lat. Czas dorosnąć.

Podeszłam do córki i powiedziałam wprost:

— Zosiu, kochamy was. Ale jesteście dorośli. Chcecie drugie dziecko? Świetnie. Tyle iż wychowujcie je we własnym domu. My już nie możemy być waszą poduszką bezpieczeństwa.

Zapałała gniewem. Powiedziała, iż jesteśmy okrutni, iż „tak się nie postępuje z własnymi dziećmi”. Ale przepraszam bardzo, ja już postępowałam – gdy opiekowałam się ich synem, gdy oddawałam emeryturę na pieluchy, gdy gotowałam im rosół i prasowałam koszule. Teraz – dość.

Spakowali swoje rzeczy, znaleźli wynajęte mieszkanie. Wyszli obrażeni. A my zostaliśmy – w naszym trzypokojowym. W ciszy. Z poczuciem, iż postąpiliśmy słusznie, choć niełatwo. ale czasem, by ktoś dojrzał, trzeba go puścić. choćby jeżeli to twoje własne dziecko.

Idź do oryginalnego materiału