Zawsze byłam jedną z tych kobiet, które żyją dla swoich dzieci. Od nieprzespanych nocy, gdy syn był malutki, po niepokoje o jego przyszłość, gdy stał się nastolatkiem. Wcześnie osiwiałam, wiele oddałam, wiele poświęciłam, ale robiłam to z miłością — w końcu Dawid to mój jedyny syn. Kiedy skończył 31 lat, pomyślałam, iż czas trochę pomyśleć też o sobie.
Dawid ożenił się osiem lat temu. Razem z jego teściami opłaciliśmy wesele, a ja jako prezent wręczyłam im kopertę z pieniędzmi — niech sami zdecydują, na co je przeznaczą. Młodzi zaraz po ślubie wynajmowali dwupokojowe mieszkanie w dobrej dzielnicy Warszawy. Podobało mi się, iż oni sami sobie radzą — nie każda para może pozwolić sobie na osobne życie.
Ale po kilku latach zaczęli mieć problemy finansowe. Wtedy syn przyszedł do mnie po pomoc. Miałam pasywny dochód — wynajmowałam mieszkanie, które dostałam od ojca byłego męża. Najemca był świetny: samotny mężczyzna, bez awantur, płacił regularnie, nie narzekał. Ale gdy dowiedziałam się, iż synowa jest w ciąży, pomyślałam — trzeba pomóc.
Wypowiedziałam umowę lokatorowi i oddałam mieszkanie synowi z żoną. Myślałam — no cóż, na jakiś czas zrezygnuję z ulubionych krewetek i ryb, wytrzymam. Ale pomogę rodzinie. Do tego synowa nagle stała się dla mnie milsza — zapraszała mnie w gości, pytała o zdanie.
Minęły trzy lata. Trzy lata żyli w tym mieszkaniu, nie płacąc ani grosza. A ja wciąż nie mogłam się przełamać, żeby poprosić ich o wyprowadzkę. Wiecie, gdy dobre relacje są jak pułapka. Trudno być „tą złą”, która przypomni o zobowiązaniach. Ale zaczęłam zauważać, iż sama się męczę: ciągłe zmęczenie, senność, dodatkowe kilogramy. Jem byle co, bo oszczędzam. Wszystko dla nich.
W końcu pewnego dnia postanowiłam spróbować. Spokojnie, bez wyrzutów, zapytałam syna: „Dawid, może już czas rozejrzeć się za własnym mieszkaniem? Przecież z tej dzielnicy masz daleko do pracy, a ofert na rynku nie brakuje”. On tylko się zaśmiał. A synowa dodała, iż „dziecko jeszcze małe, niech trochę zostaną”.
Spróbowałam wytłumaczyć, iż bycie matką nie oznacza poświęcania siebie w nieskończoność. Że możecie znaleźć coś bliżej przedszkola. Ale rozmowa potoczyła się w złym kierunku. Obrazili się. A ja poczułam się winna. Winna tego, iż po prostu chciałam żyć normalnie.
Tydzień później teściowie zaprosili mnie na urodziny jakiegoś krewnego — rzekomo spotkaliśmy się na weselu. Nie miałam ochoty iść, ale nalegali: „Prezent niepotrzebny, po prostu przyjdź”. No i poszłam.
Tam czekała mnie niespodzianka. Wszystkie oczy zwrócone były na mnie. Tematem przyjęcia stała się moja „okrutność” — jak można pozbawiać młodą rodzinę dachu nad głową? Co ważniejsze: pieniądze czy spokojne życie syna i wnuka? Dziesięć osób, a każda mnie potępiała. Nikt nie chciał słuchać, jak mi było przez te wszystkie lata.
W efekcie ustalili, iż Dawid z rodziną zostaną w mieszkaniu, ale teraz będą płacić — symboliczną kwotę, połowę rynkowej stawki. W praktyce — jeszcze mniej. A ja oficjalnie zostaję właścicielką, mam prawo żądać remontu, terminowych opłat itd. W teorii sprawiedliwie, ale to rozwiązanie zostało mi narzucone. Po prostu byłam zmęczona.
Czuję, iż ta „umowa” nie będzie dobra. niedługo zaczną się kłótnie, pretensje. Ale nie mam wyboru. Teraz postanowiłam inaczej: jeżeli coś zniszczą — naprawiają na własny koszt. Chcę wierzyć, iż uda nam się zachować dobre relacje. Ale jeżeli nie — cóż, taka jest cena ich wyboru. Chciałam inaczej… Ale nikt mnie nie usłyszał.