Kiedy mężczyzna odejdzie od dziecka, oceniamy go źle, ale nie demonizujemy. Po prostu źle się zachował. Kiedy słyszymy analogiczną historię o kobiecie, z oburzenia zapiera nam dech. Z automatu przypisujemy jej cechy potwora i ani przez moment nie próbujemy jej zrozumieć. O matkach, które nie dały rady opiekować się swoimi dziećmi, opowiada dziennikarka Marta Wroniszewska, autorka książki Matka bez wyboru
Czytałam we wstępie do twojej książki, iż matki, które opuściły swoje dzieci, to nie był temat, który chciałaś zgłębiać.
Kiedy wydawnictwo mi go zaproponowało, w pierwszym momencie pomyślałam: ale co to ma być, jakiś lincz publiczny? I jak już złapałam się na tej myśli i ją zaczęłam analizować, to ona mnie absolutnie przeraziła. Że ja nie mam w sobie automatycznego współczucia, usprawiedliwienia, zrozumienia dla tych matek, tylko pierwsze, co mam, to czerwoną lampkę i osąd. I to negatywny. Nie tylko ja – kiedy opowiadałam znajomym o pomyśle na nową książkę, często słyszałam: ale po co w ogóle o takich kobietach chcesz pisać? Stwierdziłam więc, iż jako feministka koniecznie muszę się tym tematem zająć.
Nie będę oszukiwać – ja też tak pomyślałam: brr, czy ja to w ogóle chcę czytać? Taka pierwsza, fizjologiczna wręcz, reakcja odrzucenia.
Dokładnie! A pewnie znasz chociaż kilku mężczyzn, którzy odeszli od swoich dzieci, prawda?
Bardziej znam dzieci i kobiety przez nich opuszczone.
No właśnie! I o tych mężczyznach myślimy oczywiście, iż słabo, iż się tak zachowali, ale nie przypisujemy im z automatu tak potwornych cech, jakie przypisujemy matkom, które nie dały sobie rady. Albo przynajmniej liczba tych cech jest nieproporcjonalna. I choć ta skala nierówności jest tak zupełnie nieprawdopodobna, to w ogóle o tym nie mówimy w przestrzeni publicznej.
Powiedziałabym, iż temat pojawia się epizodycznie w kontekście wielkich kobiet, jak Maria Montessori, która porzuciła własnego syna.
Tak, ale to są zawsze wielkie postacie i my je jednak trochę usprawiedliwiamy – miały ważne sprawy, nie mogły się poświęcić wychowaniu dziecka, szczególnie w dawnych czasach. Mamy dla nich więcej zrozumienia niż dla kobiet zwyczajnych, takich jak ja i ty.
Da się policzyć, ile kobiet w Polsce opuściło swoje dzieci?
Nie, nie znalazłam żadnych takich danych. choćby kiedy próbowałam szukać informacji o nastoletnich matkach, to okazało się, iż są na ten temat tylko szczątkowe i dość stare badania.
Jak szukałaś swoich bohaterek? Wyobrażam sobie, iż przy takim obciążeniu stygmatem nie było łatwo znaleźć kobietę, która chciałaby się podzielić swoją historią.
Na początku zawsze rozpuszczam wici w najbliższym otoczeniu, a potem idę coraz szerzej. Czyli podczas rozmowy mówię, czym się zajmuję i iż szukam bohaterek do takiej książki. W ten sposób trafiłam na Krystynę, mamę chłopca z autyzmem. I na Jolantę, która otwiera moją książkę – to ciotka koleżanki mojej przyjaciółki. Oczywiście robię też duży research w sieci, przeglądam fora. Tam znalazłam m.in. Martynę. O jej mamie był bardzo krótki, tabloidowy materiał, udało mi się zdobyć do niej telefon, ale nie odebrała ani nie oddzwoniła. Udało mi się za to skontaktować z córką – Martyną właśnie.
To ona opowiada o matce z problemem alkoholowym, która biła ją i jej braci.
Bardzo mi zależało, żeby porozmawiać z dziećmi tych kobiet i z osobami, które przejmowały rolę opiekunów, bo te historie zawsze mają kilka stron i miałabym poczucie, iż jeżeli zaczęłabym jedynie zdejmować ciężar z kobiet, byłoby to jakoś nie fair w stosunku do ich dzieci. Bo dla nich odejście matki to zawsze jest tragedia, której absolutnie nie należy ujmować.
To ważne, iż o tym piszesz. Te matki czują przygniatający ciężar tej decyzji.
Wynika to z wielu rzeczy, m.in. z tego, iż rodzicielstwo w rozumieniu społecznym najczęściej oznacza w zasadzie wyłącznie macierzyństwo i stoi tak naprawdę na jednej nodze. Motto mojej książki to znany cytat o tym, iż powinniśmy się wychowywać w wioskach. Dziś zamiast nich mamy zwykle nuklearne domy z tatą w pracy.

Stworzyłaś sobie jakąś mapę bohaterek, których szukasz? Samotnej matki, matki dziecka niepełnosprawnego i innych? Czy raczej jedna historia prowadziła cię do drugiej?
I tak, i tak. Oczywiście chciałam pokazać najważniejsze przyczyny, z powodu których matki opuszczają swoje dzieci, czyli używki, przemoc, choroby, bezdomność i brak zaplecza rodzinnego. Zależało mi jednak, by opowiedzieć też różne nieoczywiste sytuacje – jak choćby w przypadku Aliny, której mama popełnia samobójstwo. To nie jest takie opuszczenie, iż mama spakowała się i wyszła, natomiast w efekcie zniknęła z życia córki. Z kolei mama dorosłych sióstr – Karoliny i Agnieszki – pewnego dnia, gdy uznaje, iż wydała córki za mąż i spełniła swój obowiązek, po prostu pakuje się i znika. Co prawda nie mieszkały już wtedy razem w domu, ale jednak od nich odeszła.
I to dzień po wspólnej wigilii, jak w filmie.
To prawda. Ta historia pokazuje, iż rola matki nigdy się nie kończy. Będziemy nimi aż do śmierci i aż do śmierci będziemy dzieciom w różny sposób potrzebne.
Wspomniałaś wcześniej o Krystynie, mamie dziecka z autyzmem. Ta historia trochę mi nie pasuje do całości – ona przecież ostatecznie stworzyła specjalny ośrodek, w którym dom znalazł nie tylko jej dorosły syn, ale też inne osoby niepełnosprawne w takiej sytuacji. Czyli stała się matką założycielką domu dla wielu osób.
To prawda, ale w pewnym momencie życia – po wielu latach zabiegania o to, by ktoś ją wsparł w opiece nad niepełnosprawnym, silnym, postawnym i agresywnym synem – na jakiś czas się poddała i oddała go do szpitala psychiatrycznego. Ona jest naprawdę sama, to przerażające, nie miała pomocy rodziny ani systemu. Opuściła więc swojego syna, bo już nie miała siły i bała się, iż on ją skrzywdzi – zaczął być agresywny również wobec niej. Ale ten czas bez niego posłużył jej m.in., by mu na przyszłość dom zabezpieczyć.
Rozumiem, iż zdecydowała się go oddać na jakiś czas. Dla mnie i tak jest siłaczką. Ale matki dzieci z niepełnosprawnościami to rodzice, którzy najczęściej doświadczają wypalenia rodzicielskiego. Polska, obok USA i Niemiec, jest zresztą krajem, w którym takich wypalonych rodziców jest najwięcej na świecie.
To prawda. W Polsce jest około 15 milionów rodziców (przyjmując, iż jest około 7–8 miliona rodzin z dziećmi.
Jeżeli przyjmiemy z tego, iż 13% jest wypalonych – a to są ci, którzy się do tego przyznają, czyli są wystarczająco samoświadomi, by w ogóle taką myśl do siebie dopuszczać – to mamy prawie 2 miliony wypalonych osób. A w ogóle się o nich nie mówi!
W każdym reportażu staram się znaleźć wyjście na szerokie wody, by lepiej ukazać skalę czy charakter danego zjawiska. Przy okazji opowieści Krystyny porozmawiałam z Konradem Piotrowskim, profesorem SWPS, który przeprowadził chyba dwa największe badania dotyczące żałowania rodzicielstwa w Polsce, w każdym przepytał około 1000 rodziców. Rozmowa z nim była dla mnie niesamowita – nakreślił mi cały obraz systemu, który sprawia, iż wypalenie się pojawia, razem z kontekstem historycznym.
No to powiedz, dlaczego ludzie żałują, iż zostają rodzicami.
Zaznaczę tylko, iż nie możemy wrzucić wszystkich do jednego worka, bo są tacy, którzy żałują z jednostkowych przyczyn – chorób własnych lub swoich dzieci. Pomijając jednak te przypadki, główną przyczyną jest to, iż my tak naprawdę w ogóle nie jesteśmy przygotowywani do roli rodzica. Wchodzimy w nią automatycznie, bo takie są społeczne oczekiwania, bez poddawania tej sprawy głębszej analizie. Ani w szkole, ani w domu nie mówi się raczej o trudach rodzicielstwa, prawda? W życiu możemy sobie potestować różne studia, prace, związki, ale nie możemy przetestować roli rodzica – to jest one way ticket. Rozmawiałam z psychologami i psychoterapeutami, którzy powiedzieli mi, iż ludzie w gabinetach coraz częściej mówią zdania: nie chcę być rodzicem. Nie lubię swojego dziecka. Mam dość. Nudzi mnie to. Ale publicznie tego nie przyznają.

Aby się wypalić, najpierw trzeba się zapalić. Dlaczego Polska jest jednym z trzech państw o najwyższym poziomie wypalenia rodzicielskiego?
Aby się wypalić, najpierw trzeba się zapalić. Dlaczego Polska jest jednym z trzech państw o najwyższym poziomie wypalenia rodzicielskiego?

Ale to mówią rodzice małych dzieci czy starszych?
Im młodsze dzieci, tym więcej rodziców narzeka, jest zmęczonych, wypalonych właśnie. Potem to na chwilę spada, aby znów zwiększyć się w okresie nastoletności. Opowiem ci może, jak to widzę od początku.
Dobrze.
U zarania dziejów żyliśmy w niewielkich, 10–15 osobowych grupach, w których był jakiś naturalny podział obowiązków. Potem była era paleolityczna, neolityczna, kamienia łupanego i żelaza. Czas wielkich cywilizacji. I ogromny przełom, który następuje 150–200 lat temu, wraz z wynalezieniem maszyn parowych i silników. Do tamtej pory śmiertelność dzieci była ogromna – choćby 20% z nich umierało ze względu na niewystarczającą opiekę medyczną, brak higieny, ubogie warunki życia. Dzieci nie były tak ważne jak dziś, a rodzice się do nich tak mocno nie przywiązywali. Nie istniało pojęcie miłości do dziecka. Dzieci trzymało się krótko, surowo, użytkowo – chłopskie dzieci to były ręce do pracy w polu, pańskie dzieci odsyłano na pensję, do rodziny, do klasztoru. Dziecko było traktowane jako zasób rodziny, a często – jako dodatkowa gęba do wyżywienia. Za to wyżywienie dziecko było winne rodzicowi jakiś rodzaj posługi.
Dawne dzieje.
No i przychodzi rozwój maszyn, z nim potrzeba wykwalifikowanych pracowników, a w związku z tym – obowiązek szkolny. Czyli społeczeństwo powiedziało: my zainwestujemy w to twoje dziecko, wyedukujemy je, a ono potem przyjdzie i będzie pracowało na tych naszych maszynach. Najpierw dzieci uczyły się do 14. roku życia, dziś robią to i do 25. Inwestycja w dzieci stała się w jakiś sposób nadrzędna dla społeczeństwa. Czyli dziecko wyszło z zasobu rodziny i stało się zasobem społecznym: ma się uczyć, by w przyszłości zostać dobrym pracownikiem czy pracownicą, osobą płacącą podatki i wyborczynią, wyborcą.
Czyli kapitalizm i demokracja.
Jakie jest zadanie rodzica? Dziecko już nie ma w stosunku do niego obowiązków, to rodzic ma obowiązki w stosunku do dziecka. Teraz, rodzicu, musisz je nie tylko nakarmić, oprać i utrzymać w zdrowiu – taka była poprzeczka w XIX wieku. Dziś jest znacznie wyżej: dziecko musi być szczęśliwe, zadbane, musi znać trzy języki, grać na pianinie i skrzypcach, jeździć konno i na łyżwach.
Rodzic dostał dodatkową, nieodpłatną i bardzo obciążającą pracę, którą wykonuje 24 godziny na dobę. A społeczeństwo rozlicza, czy tę pracę prawidłowo wykonuje. Śrubę przykręca się mu coraz bardziej.
Rozumiem, iż nie postulujesz w ten sposób powrotu do średniowiecznych czasów, gdy dzieci biliśmy kijami?
Absolutnie nie! Psychologowie tacy jak Rousseau, Piaget, Korczak czy Montessori, którzy zaczęli mówić o tym, iż dziecko jest wrażliwe, ma swoje potrzeby i należy mu się szacunek, słusznie zmienili nasze postrzeganie dzieciństwa i obowiązków rodzica i nauczyciela, nauczycielki wobec dziecka. Chcę tylko zwrócić uwagę, iż efekt uboczny tych wszystkich przemian jest taki, iż cały system stał się dla rodzica opresyjny. Bo w międzyczasie kobiety wyszły na rynek pracy, a iż mężczyźni do domu niespecjalnie wrócili, to obowiązki kobiet zostały skrajnie pomnożone. I co ten rodzic, często matka, dostaje? 800 plus? Darmowe żłobki? Konrad Piotrowski uświadomił mi, iż rodzicielstwo stało się zawodem, nieodpłatnym. I dopóki jako społeczeństwo nie zaczniemy rodziców wynagradzać – i to tak samo, by wyrównać szanse między kobietami i mężczyznami – dopóty problem wypalenia będzie narastał.
A dzieci wypalonych rodziców czują przecież, iż w domu nie ma równowagi.
Oczywiście, nie ma się co oszukiwać, iż jest inaczej. Im bardziej my jako rodzice będziemy zmęczeni, tym bardziej dzieci będą to odczuwały, tym bardziej będą czuły, iż są niechciane, i będą z takim poczuciem wzrastały, a potem musiały je nieść przez całe dorosłe życie. Nie chcemy tego ani dla nich, ani dla rodziców. Dzieci mają swoje potrzeby, ale rodzice też je mają. I czas pomóc im je zaspokajać.
Jak by to mogło wyglądać? Myślisz o wynagrodzeniu finansowym? Benefitach społecznych?
Osobiście uważam, iż każdy rodzic powinien dostawać pensję. Według badań Centrum Adama Smitha, jedno dziecko to jest średnio ¼ budżetu przeciętnej polskiej rodziny, czyli minimum 1400 zł – oczywiście górnej granicy nie ma. Ale te 1400 zł to podstawowe wydatki związane ze zdrowiem, jedzeniem, edukacją. To nie jest 800 plus. Natomiast nie jestem ekonomistką, jestem pedagożką, i nie mam pojęcia, jak to zorganizować i czy taki postulat jest możliwy. Ale coś musimy zrobić dla tych matek, które nie wyrabiają na zakrętach, bo to one doświadczają głównych trudów macierzyństwa. A do tego, jak im się noga powinie, to są ekstremalnie piętnowane. To smutne i niesprawiedliwe.

RAPORT DZIENNIKARSKI
“DZIEWCZYŃSKI STRES”
RAPORT DZIENNIKARSKI
“DZIEWCZYŃSKI STRES”

Rozumiem, iż wśród rodziców żałujących posiadania dzieci też jest więcej matek? Podobnie jak wśród wypalonych?
Dostępne źródła nie podają jednoznacznych danych rozdzielających ten odsetek na matki i ojców osobno, nie wskazują też, czy wśród rodziców żałujących rodzicielstwa jest więcej matek czy ojców. Można jednak przypuszczać, iż jeżeli to matki – jak wynika z wielu danych – są głównymi osobami, które zajmują się dziećmi, to i wśród nich będzie więcej tych wypalonych. Dla zobrazowania tego danymi możemy sięgnąć choćby po takie liczby: ojcowie spędzają ze swoimi dziećmi w ich pierwszym roku życia przeciętnie siedem tygodni, podczas gdy matki wykorzystują 61 tygodni urlopu macierzyńskiego i rodzicielskiego łącznie.
Czyli ojcowie wciąż na drugim planie?
Tak wynika z badań Małgorzaty Sikorskiej, doktorki habilitowanej, profesorki pracującej na Wydziale Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego. choćby tam, gdzie są bardzo zaangażowani ojcowie, bardzo często występują oni bardziej w roli konsultanta, a nie pierwszoplanowego opiekuna.
Moi rozmówcy zwracali mi uwagę na to, iż jedną z przyczyn jest też fakt, iż macierzyństwo bywa też bastionem bronionym przez kobiety – skoro to od zawsze było nasze główne poletko, to się tam okopujemy jako te najlepsze i krytykujemy, iż mąż założył dziecku dwie różne skarpetki albo źle je karmi. Paradoksalnie niechętnie oddajemy to pole mężczyznom.
Dopuszczamy ich zawsze z takim delikatnym ale. Oni nam pomagają, ale wciąż nie traktujemy ich jako równoprawnych opiekunów. Przypuszczam, iż to się będzie zmieniało w kolejnych pokoleniach, ale my, wychowane przeważnie w mocno patriarchalnych domach, niesiemy ze sobą często nieuświadomione przekonanie o swojej większej kompetencji w obszarze rodzicielstwa.
Z pewnością jest wiele kobiet, które tak robią. Ale wiele też marzy o odciążeniu.
Tak, to wszystko są złożone kwestie. W czasie pracy nad książką byłam w szoku, gdy usłyszałam, iż według niektórych badaczy nie istnieje coś takiego jak instynkt macierzyński. Moi rozmówcy – jak choćby dr Urszula Sajewicz-Radtke czy wspominana dr Sikorska zwracały uwagę, iż to jest społeczny konstrukt, jakiś mit, w który uwierzyliśmy.
Sajewicz-Radtke tłumaczyła, iż nie mamy żadnego obszaru w mózgu, żadnych specjalnych komórek odpowiedzialnych za większe przywiązanie do dziecka. Oczywiście mamy szereg hormonów, jak m.in. oksytocynę, endorfiny oraz wyjątkowe umiejętności odczytywania sygnałów pozawerbalnych, które wpływają na szybsze zawiązanie więzi z dzieckiem. Ale mężczyznom hormony też się wydzielają. Trafiłam na przykład na prace Sarah Blaffer Hrdy, która badała ślinę swoją i swojego męża w momencie, gdy pierwszy raz wzięli na ręce wnuki. U niej wyrzut oksytocyny był od razu na poziomie 63 proc. U męża – nie. Ale po jakimś czasie zajmowania się dzieckiem też dobił do tego poziomu. Mężczyźni, podobnie jak kobiety, mogą zostać pierwszoplanowymi opiekunami dzieci. Przypadki takich historii też opisuję w książce.
Rzeczywiście przydałoby się nam przemianowanie instynktu macierzyńskiego na rodzicielski.
Zdecydowanie. Bo instynkt macierzyński jest swego rodzaju chomątem nakładanym na kobiety po to, by usadzić je w domu. I też po to, by wyzywać je od potworów, jeżeli z jakichś losowych powodów swoje dzieci opuszczają. A żadna kobieta, którą spotkałam, nie zrobiła tego dlatego, iż pewnego dnia, jak mówiła psycholożka Urszula Sajewicz-Radtke, wzięła torebkę i wyszła z życia swoich dzieci, bo jej się odwidziało macierzyństwo. Każda kobieta, która podjęła taką dramatyczną decyzję, okupuje to poczuciem winy.
Bardzo współczułam Alicji, kobiecie, która najpierw doświadczała przemocy ze strony męża, a gdy znalazła siłę, by od niego odejść, przemoc wobec niej zaczęli stosować kilkuletni, a w miarę upływu czasu kilkunastoletni synowie. Podziwiam ją za to, iż potrafiła zostawić synów z przemocowym ojcem, gdy nie było już innej możliwości. Zaakceptowała, iż nie może ich uratować. Koszmar.
Tak. choćby ostatnio do niej zadzwoniłam, bo mi się śniła. Pytałam, czy wszystko w porządku. Często o niej ciepło myślę. Wiem, iż to, co zrobiła, było najtrudniejszą decyzją w jej życiu. O ile dla dzieci odejście matki to zawsze trauma, o tyle dla matki jest to stygmat do końca życia, którego nie pozbędzie się ze swojej świadomości. Chyba czas chociaż zdjąć z matek to społeczne odium i postawić rodzinę na dwóch nogach. Kobiety już weszły na rynek pracy, teraz czas na drugą rewolucję – niech mężczyźni na pełnych prawach wejdą do domu. A politycy i polityczki niech zadbają o to, by te dwunożne rodziny otoczyć należytym wsparciem. Tak by w dniu, w którym komuś w tej rodzinie się nie powiedzie – mamie, tacie, drugiej mamie, drugiemu tacie, nieważne – dziecko miało przy sobie inną osobę, do której będzie tak samo przywiązane. Im bardziej wesprzemy i odciążymy matki, tym rzadziej będą czuły się zmuszone opuszczać swoje dzieci.
Marta Wroniszewska – absolwentka pedagogiki specjalnej, dziennikarstwa i Polskiej Szkoły Reportażu. Wieloletnia szefowa serwisu wysokieobcasy.pl, redaktorka „Wysokich Obcasów”, portali gazetawyborcza.pl i vogue.pl. Publikowała także w „Dużym Formacie” i magazynie „Dziecko”.