Stanęła przed trudnym wyborem
Chodzi o jej syna, dziewięcioletniego chłopca z trzeciej klasy. W tym tygodniu dzieci z młodszych klas nie mają przez trzy lekcji, bo szkoła organizuje egzaminy ósmoklasistów. Świetlica działa, ale sąsiadka musiała być w pracy od rana do wieczora i uznała, iż będzie lepiej, jeżeli syn pojedzie na te wolne dni do dziadków. U nich cisza, spokój, domowe obiady, brak ekranów – wszystko, co trzeba. Miało być dobrze.
Ale nie było.
Chłopiec wrócił chory. Katar, gorączka, ból gardła. W nocy nie spał, rano płakał, iż boli. A sąsiadka – zamiast ulgi, iż dała radę pogodzić wszystko, została z chorym dzieckiem, wyrzutami sumienia i frustracją: – Lepiej by było, żeby siedział na świetlicy. Przynajmniej byłby zdrowy – powiedziała z goryczą wyczuwalną w głosie.
Bo tak to wygląda w praktyce. My, rodzice, robimy wszystko, żeby "ogarnąć". Przekładamy, przewidujemy, żonglujemy planami. A i tak często kończy się klęską. Bo albo zawodzi organizacja, albo dzieci nie radzą sobie ze zmianą rytmu, albo – jak tutaj – organizm mówi dość i łapie infekcję.
To nie jest żal do dziadków. Oni też chcieli dobrze. Ale może warto powiedzieć to głośno: dzieci, choćby te "duże" z trzeciej klasy, nie zawsze dobrze znoszą takie przerzucanie z miejsca na miejsce. A rodzice nie powinni być zmuszani do tego rodzaju wyborów – między pracą a zdrowiem dziecka, między świetlicą a poczuciem winy.
Sąsiadka powiedziała jeszcze jedno zdanie, które zostaje mi w głowie:
– Wszystko muszę kalkulować. Każdą decyzję, każdy dzień. A i tak niczego nie jestem pewna.
Myślę, iż wiele matek mogłoby się pod tym podpisać. Bo życie rodzica to nie bułka z masłem, o czym niektórzy niestety zapominają.