Żaden dzień bez teściowej: jak obca kobieta zamieniła moje życie w piekło
Kiedy ja i Mateusz wzięliśmy ślub, pierwszą decyzją – wydawało mi się wtedy, iż mądrą – było zamieszkanie osobno od rodziców. On pracował jako inżynier w dobrej prywatnej firmie, a ja włożyłam swoją część ze sprzedaży mieszkania po babci w kredyt. Rozpoczęliśmy budowanie swojego gniazda, marząc o spokoju, przytulności i własnej rodzinie. Ale kto by pomyślał, iż do tych ścian wprowadzi się wraz z nami jego matka…
Fizycznie z nami nie mieszkała. Ale miałam wrażenie, iż jest w każdej kontakt, w każdej kuchennej szafce, w każdej łyżce. Żadna decyzja, żaden zakup, żadne wydarzenie nie obywało się bez jej aktywnego udziału – od wyboru czajnika, przez zasłony, po zwykłą matę do łazienki.
Wystarczyło wspomnieć, iż trzeba zmienić firanki – a teściowa już stała w drzwiach z teczkami, katalogami i gotowymi radami. Na święta układała scenariusze, jakbyśmy brali udział w festiwalu artystycznym. Pewnego razu umówiliśmy się z przyjaciółmi na sylwestra w domku za miastem. Wszystko było opłacone, zakupy zrobione, transport zamówiony. Ale ona urządziła taki teatr, iż choćby Stanisławski by jej klaskał. Łzy, wyrzuty, lamenty: „W taki wieczór – i zostawić matkę samą!”. W efekcie zostaliśmy w domu, straciliśmy pieniądze, a ona cały wieczór krytykowała artystów w telewizji, siedząc w fotelu z miną cesarzowej.
Kiedy w końcu zaszłam w ciążę, z Mateuszem postanowiliśmy przerobić pokój gościnny na dziecięcy. I tylko o tym wspomnieliśmy w rozmowie… Następnego ranka stała już w progu z dwoma robotnikami i rulonami tapet pod pachą. Nie zdążyłam choćby słowa powiedzieć – remont się rozpoczął. Według jej planu. W jej kolorach. Jej wizji. A ja stałam z boku w swoim własnym domu i czułam się tam obca.
Mówiłam mężowi setki razy, iż mi ciężko. Że nie czuję się gospodynią. Że chcę sama wybierać – od tapet po gąbkę do naczyń. Ale w odpowiedzi słyszałam zawsze to samo: „Mama tylko chce pomóc. Ma dobry gust. Robi to z miłości”. A moja miłość? Moje pragnienia? Mój gust? Czy wszystko to jest nic nie warte tylko dlatego, iż nie urodziłam „takiego wspaniałego syna”?
I wtedy finał. Przyszła i uroczyście oznajmiła: „My z Mateuszem jedziemy na wakacje. Do Turcji. Muszę odpocząć, bo wszystko ciągnę na sobie”. Stałam z siódmym miesiącem brzucha i nie miałam słów. Ani jednego. Mąż tylko bąknął, iż nie może jej samej puścić. A ja powiedziałam wprost: jeżeli pojedzie z nią, niech od razu zapomni, iż ma żonę.
Rezultat? Wpadła do domu z krzykiem, iż jej zazdroszczę. Że urodziła i wychowała mi męża, a ja jestem niewdzięczna. Że sama nie mogę jechać, bo „brzuch sobie napchałam”, a teraz przeszkadzam jej choć trochę odpocząć od „tego niewdzięcznego życia”. I w ogóle, ona wszystko dla nas robi, a my…
Już nie wiem, co jest dobre, a co złe. Jestem zmęczona życiem we trójkę w związku, który powinien być dla dwojga. Nie chcę wojny, ale też nie potrafię się z tym pogodzić. Czuję, iż tracę siebie – jako kobietę, żonę, przyszłą matkę. Boję się, iż kiedy urodzi się dziecko, ona nie tylko będzie wybierać pieluchy, ale też imię, szkołę i to, z kim ma się przyjaźnić.
Dziewczyny, może macie jakieś rady, jak przetrwać z taką „złotą” teściową? Czy to już beznadziejne i powinnam po prostu zaakceptować, iż teraz będzie ze mną do końca moich dni – jak cień, jak tło, jak głos z kulis, który zawsze będzie głośniejszy od mojego?
Piszcie. Już nie wiem, jak sobie poradzić z tym szaleństwem…