Mąż znika między pracą a matką, a ja tonę w samotności…
Już ponad rok żyję jakby sama. Oficjalnie jestem zamężna, mam dziecko, dom, ale mój mąż… po prostu go nie ma. Albo pracuje do nocy, albo zanurza się w mieszkaniu swojej matki. Najgorsze, iż nie widzi w tym problemu. Zero współczucia, ani śladu zrozumienia. Dla niego wszystko gra: pracuje, pomaga mamie, a do domu wpada tylko przespać się.
Znajomi mówią: „Poczekaj, skończy się urlop macierzyński – wszystko się ułoży”. Ale ja wiem, iż to nie w urlopie rzecz. Po prostu przestałam przymykać oczy. Przejrzałam. Wcześniej go tłumaczyłam, broniłam: zmęczony, ciężka praca. Teraz widzę wyraźnie, jak moja rodzina powoli, ale nieubłaganie, rozpada się na kawałki.
Mieszkamy w Poznaniu, w zwykłym dwupokojowym mieszkaniu. Jestem na macierzyńskim z małym synkiem. Mąż, Marek, pracuje w dużej firmie logistycznej – niedawno dostał awans. Od tej pory jakby wyparował z naszego życia. Wraca koło północy, rano wstaje i już go nie ma. A jak nie pracuje, to jego „drugi adres” – mieszkanie matki.
Halina Stanisławowa po moim porodzie zaczęła go regularnie wciągać do siebie pod różnymi pretekstami: raz gniazdko do naprawy, raz kran do wymiany, raz drzwi się zacięły. Byłoby pół biedy, gdyby to były sporadyczne sprawy, ale to stało się systemem. A kilka miesięcy temu nagle wpadła na pomysł remontu. I to akurat teraz, kiedy syn ma nowe obowiązki i tonie w pracy. I, o dziwo, to Marek płaci za ten remont. My? Ledwo wiążemy koniec z końcem. Świadczenie na dziecko? Śmiech – nie starczy choćby na połowę pieluch.
Kiedy Marek miał urlop, proponował jej remont wtedy. Odmówiła: „Mi i tak dobrze, nie trzeba zmieniać”. A teraz – nagle, pilnie! Wszystko się rozpada, tapeta odchodzi, sufit krzywy… I tak mój mąż spędza u niej każdy weekend. Za każdym razem to samo: „Tylko na chwilę wpadnę”. Wraca po północy. Nie wiem już, kto jest najważniejszą kobietą w jego życiu – ja, czy mama.
O wnuku Halina Stanisławowa pyta… przez syna. Nigdy nie zapytała mnie, nie zaoferowała pomocy, nie przyszła pobawić się z dzieckiem, żebym mogła złapać oddech. Ale komendy lecą: „Marku, pamiętaj, wpadnij, pomóż mi z szafą, potem jeszcze z płytkami”.
Jestem zmęczona. Zmęczona samotnością przy żywym mężu. Zmęczona patrzeniem, jak dziecko wyciąga rączki do taty, a on, nie zdejmując butów, idzie pod prysznic, je w milczeniu i pada spać. Próbowałam rozmawiać, tłumaczyć, iż potrzebujemy rodziny, nie wiecznej pogoni za akceptacją matki. A on tylko macha ręką:
— Przecież nie chodzę za kobietami, zostawiam w domu pieniądze, czego jeszcze chcesz? Żebym rzucił pracę?
Tak, przynosi pieniądze. Tyle iż pieniądze mogłabym zarobić sama. Ale ojca dla swojego dziecka już mu nie zastąpię, jeżeli on ciągle jest „zajęty” u babci. Nie potrzebuję bankomatu. Potrzebuję męża. Partnera. Przyjaciela. Ojca dla syna.
A tymczasem siedzę w tym mieszkaniu, wśród zabawek, pieluch i wiecznego zmęczenia. I czuję się porzucona. Zapomniana. Samotna. Choć na palcu wciąż lśni obrączka…