Misja opieki nad wnukiem zamienia się w nieoczekiwane wyzwanie domowe

newsempire24.com 1 miesiąc temu

Córka poprosiła mnie, żebym zamieszkała u nich na tydzień i zajęła się wnuczkiem. Nie wiedziałam, iż zabiorę ze sobą nie tylko walizkę, ale też mopa i fartuch na długie miesiące.

Kiedy Zosia zadzwoniła i poprosiła, żebym przyjechała, nie wahałam się ani chwili. Szykowała się do ważnych egzaminów i potrzebowała pomocy z dwuletnim Jasiem. Wszystkie przyjaciółki kręciły przy skroniach: “Krystyna, ty zawsze musisz być tą najwierniejszą? Powiesz raz ‘tak’, a potem już się nie wyrwiesz.” Ale nie potrafiłam odmówić. To moja córka. To mój wnuk.

Przyjechałam do ich maleńkiego mieszkania na warszawskim Ursynowie z jedną walizką i szczerym zamiarem pomocy. gwałtownie jednak zrozumiałam: nie jestem tu tylko babcią, ale i sprzątaczką, kucharką, praczką, a na deser – darmową opiekunką na pełen etat.

Zięć pracował po nocach, Zosia od rana do wieczora przy laptopie – kuła. A cały dom spadł na moje barki: gotowanie, pranie, mycie podłóg, no i zmywarka, która nota bene nie działa – naczynia trzeba zmywać manualnie.

No cóż. Postanowiłam, iż wytrzymam. To tylko tydzień. Jeden. Tydzień.

Ale tydzień rozciągnął się na dwa, potem na trzy. I nagle minął cały miesiąc. Córka zdała egzaminy, ale od razu zaczęła rozsyłać CV. Nie wyjeżdżałam – jak mogłam? Jaś przecież mały, beze mnie ani rusz.

Nikt nie poprosił, żebym została. Ale też nie wypuścili. Po prostu jakoś tak wyszło: widzę, iż jestem potrzebna – więc zostaję. Tylko z każdym dniem coraz częściej łapię na sobie ich kąśliwe spojrzenia. Najpierw – bo zupa za słona. Potem – bo koszule zięcia powiesiłam nie tam, gdzie trzeba. A w końcu zaczęłam “przeszkadzać”.

W ich domu stałam się cieniem. Pomagam, robię wszystko, a czuję się obca. I nikt nie powie: “Mamo, dziękuję”. Nikt nie rzuci: “Mamo, może odpoczniesz”. Nie. Tylko te grymasy i westchnienia. A ja przecież liczyłam, iż zobaczą, ile dla nich robię, i choć raz podziękują. Albo przytulą. Albo zaparzą herbatę nie z torebki.

Nie sądziłam, iż moja miłość i pomoc staną się taką niewidzialną klatką.

Mam moje kawalerko na Woli. Czyste, ciche, przytulne. Tam czeka na mnie druty do robótek, stare książki, parapet z fiołkami. Ale jestem tutaj. Codziennie wstaję o szóstej, żeby zrobić śniadanie, potem nakarmić, ubrać, wyprowadzić Jasia. W południe – obiad, pranie, mycie podłóg. Wieczorem – kolacja. A nocą leżę na rozkładanym łóżku w pokoju dziecięcym i myślę: czy tak już zostanie?

Ale jestem matką. Jestem babcią. I nie odejdę. Czekam. Czekam, iż może kiedyś Zosia powie: “Mamo, jesteśmy ci tak wdzięczni”. Albo chociaż: “Mamo, zmęczyłaś się, odpocznij”. Może zięć uśmiechnie się i szepnie: “Bez pani byśmy nie dali rady”.

Na razie – cisza.

Może jeszcze nie rozumieją. Może młodzi potrzebują czasu, żeby pojąć, ile kosztuje macierzyńska ofiara. I tak, czasem mam wrażenie, iż traktują mnie jak oczywistość. Jak zasób, nie jak człowieka.

Ale wciąż wierzę. Wierzę, iż moja miłość, cierpliwość i troska – nie idą na marne. Że kiedyś to docenią. Nie chcę, żeby moja dobroć stała się kamieniem, który będą wlec za sobą z poczuciem winy. Chcę, żeby była podporą. Przykładem. Żeby moja córka, gdy sama się zestarzeje, zrozumiała, jak ważne jest nie tylko brać, ale i dziękować.

Niech sobie nie spieszą. Poczekam. Jestem matką. A matki mają w sercu nieskończony zapas nadziei – choćby gdy boli.

Idź do oryginalnego materiału