Mój mąż Wojciech ciągle mi wypomina, iż nie gotuję wykwintnych obiadów, jak żona jego przyjaciela Jacka. Zosia to wspaniała kobieta i prawdziwy kulinarny geniusz. Nie zaprzeczam, gotuje przepysznie, ale zajmuje jej to mnóstwo czasu. Kuchnia to jej pasja, miejsce, gdzie tworzy od rana do wieczora. A ja? Targam się między pracą, dzieckiem a domem, a jego słowa wbijają się we mnie jak noże.
Zosia jest teraz na urlopie macierzyńskim, a jej życie to marzenie każdej matki. Jej rodzice, choć rozwiedzeni, uwielbiają wnuka i chętnie zabierają go od rana. Babcie i dziadkowie na wyścigi spacerują z wózkiem, karmią malucha, a wieczorem przywożą go do domu. Zosia budzi się, oddaje dziecko uradowanym krewnym, wraca do łóżka, a potem spokojnie sprząta. Ma cały dzień, by tworzyć kulinarne arcydzieła. Nikt nie przeszkadza, nie woła — pełna swoboda. Eksperymentuje, próbuje nowych przepisów, i każdego wieczoru na ich stole ląduje coś niezwykłego. Jej rodzina daje jej taką możliwość, i szczerze się za nią cieszę.
Ale Wojciech tego nie rozumie. Patrzy na Zosię i widzi ideał, do którego, jego zdaniem, powinnam dążyć. „Ona jest na macierzyńskim, z dzieckiem, a i tak wszystko ogarnia!” — rzuca mi pod nos. „A ty gotujesz byle co”. Jego słowa bolą jak policzki. Skąd mam wziąć pięć, sześć godzin dziennie na gotowanie? Pracuję, a wieczorem odbieram naszą córkę Zuzię z przedszkola. Wracamy do domu około siódmej. Staram się ugotować coś szybkiego: ziemniaki z patelni, kurczaka z piekarnika, makaron z sałatką z ogórków i pomidorów. To jedzenie, które ratuje nas przed głodem, ale dla Wojciecha to powód do drwin.
Gdybym zaczęła gotować skomplikowane dania jak Zosia, obiad byłby gotowy o północy, a rodzina poszłaby spać głodna. Ale mąż tego nie widzi. Wciąż tylko powtarza: „Zosia za każdym razem wymyśla coś nowego dla Jacka, a tobie chyba wszystko jedno”. Jego zachwyt nad jej kulinarnymi wyczynami brzmi jak oskarżenie o moją niedoskonałość. Mam dość tłumaczeń. Gdyby Zosia miała taki macierzyński jak większość kobiet — gdy nie ma czasu choćby na prysznic — też gotowałaby kupne pierogi, a Jacek jadłby je bez marudzenia.
Cieszę się dla Zosi i Jacka. To wspaniałe, iż nie wyleguje się na kanapie, tylko tworzy w kuchni, radując męża. Ale boli mnie, iż Wojciech wciąż mnie z nią porównuje. Jakby nie widział, jak różnią się nasze życia. Pracuję na pełen etat, a wieczorem biegnę po Zuzię do przedszkola. Zosia jest na macierzyńskim, a dzięki rodzinie ma dla siebie całe dnie. Oczywiście, iż ma więcej czasu! Też chciałabym taki urlop jak ona, ale nasi rodzice nie palą się do opieki nad wnuczką. Kochają Zuzię, ale nie są gotowi spędzać z nią całych dni.
Wojciech nie odpuszcza. „Chociaż w weekend mogłabyś ugotować coś specjalnego” — mruczy. A ja to nie człowiek? Nie zasługuję na odpoczynek? Pięć dni w tygodniu haruję w pracy, a potem mam stać przy garach przez cały weekend, żeby zaspokoić jego zachcianki? Czasem myślę, iż szuka pretekstu, by się rozwieść. Naprawdę nie rozumie, jak niesprawiedliwe są jego słowa? Czy celowo chce mnie zranić? Mam dość tłumaczeń, iż robię, co mogę. Chcę, żeby w końcu zobaczył mnie — nie Zosię, tylko swoją żonę, która stara się ze wszystkich sił utrzymać rodzinę na powierzchni.