„Mój mąż po chorobie stał się innym człowiekiem. Oszalał, a ja uciekłam”

newskey24.com 1 miesiąc temu

Mój mąż po chorobie stał się innym człowiekiem. Zwariował, a ja uciekłam.

Rok temu wyśmiałabym kogoś, kto powiedziałby, iż odejdę od Marka. Od męża, z którym spędziłam dwanaście lat, który był moim bogiem. Od człowieka, o którym wszystkie przyjaciółki mówiły: „Masz niesamowite szczęście”. Był dla mnie wszystkim. Troskliwy, opiekuńczy, dobry, czuły ojciec. Żyliśmy jak w bajce. A teraz mieszkam z siostrą pod Warszawą, z dwójką dzieci i myślą, iż to był jedyny sposób, by przeżyć.

Gdy się pobraliśmy, wszystko było jak u ludzi: zaczęliśmy od małego mieszkania, potem Marek je sprzedał i wzięliśmy kredyt na przestronną trzypokojową. Zrobiliśmy remont, kupiliśmy meble, wreszcie żyło nam się wygodnie. Dwóch synów: dziewięcioletni i czteroletni. Pracowałam w domu kultury, prowadziłam zajęcia dla dzieci — nie dla pieniędzy, ale z pasji. Marek zapewniał stabilność finansową, był duszą rodziny. Jeździliśmy na wakacje, urządzaliśmy dzieciom urodziny, byliśmy naprawdę szczęśliwi.

Ale wszystko zmieniło się z dnia na dzień.

Pewnego dnia zadzwonili z jego pracy: Marek zemdlał w biurze. Karetka, szpital, badania… Diagnoza: łagodny guz mózgu. Zbyt późno wykryty, rozrośnięty, zaniedbany. Lekarze nie mogli przeprowadzić delikatnej operacji, musieli wykonać skomplikowany zabieg neurochirurgiczny.

Przeżył. Mówili, iż miał szczęście. Ale mój Marek zniknął. Po operacji stał się kimś zupełnie innym. Twarz wykrzywiona przez paraliż nerwu, słuch uszkodzony. ale najgorsze były zmiany w nim. Wrócił do domu i rozpoczął się koszmar.

Zrezygnował z pracy. Po prostu oświadczył:

— Odrobiłem swoje. Teraz ty nas utrzymujesz.

Wzięłam dodatkową pracę. Wypruwałam żyły, by zarobić na życie. A on? Całymi dniami leżał na kanapie, przewijał telefon, oglądał telewizję. Zero pomocy, zero inicjatywy. Tylko pretensje. I krzyki. Ciągłe krzyki.

Wściekał się na wszystkich: na mnie, na dzieci. choćby na czteroletniego malca. Oskarżał nas, iż to przez nas jest chory. Mówił, iż to my go „dobiliśmy”. Że przez nas się „złamał”.

Potem zaczęły się dziwactwa. Godzinami oglądał programy o końcu świata, gromadził zapasy „na wielką katastrofę” — sól, zapałki, konserwy. Odmawiał brania leków, nie chciał iść do lekarza. Błagałam go — on wrzeszczał, iż chcę go „wsadzić do wariatkowa”, iż mam „kochanków” i „cała Warszawa za mną tęskni”.

Żyłam jak w złym śnie. Dom zamienił się w pole bitwy, dzieci bały się własnego ojca. Nie mogłam zostawić ich w takim piekle. Więc wzięłam je i wyjechałam do siostry.

Rozwód był nieunikniony. Nie mogłam dłużej żyć z tym człowiekiem. Nie dlatego, iż był chory. Ale dlatego, iż odmówił leczenia, walki, bycia mężem, ojcem, człowiekiem.

Teraz jego rodzina mówi, iż jestem egoistką. Że opuściłam go, gdy był „w potrzebie”. Że zostawiłam go samego z problemami. Że żyłam na jego garnuszku, a gdy zrobiło się ciężko — uciekłam. Boli mnie to. Bo nikt nie był przy mnie, gdy płakałam ze zmęczenia. Nikt nie widział, jak drżały mi ręce, gdy znowu krzyczał na dzieci. Nikt nie pomógł, gdy dźwigałam dwie prace na swoich barkach.

Nie zostawiłabym go, gdyby poszedł do psychiatry. Gdyby przyjął pomoc. Gdyby pozostał sobą. Ale nie mogłam narażać dzieci na strach i toksyczną atmosferę. Moim obowiązkiem było je chronić.

Czasem przypominam sobie tamtego Marka — tego dawnego. Z uśmiechem, cierpliwy, z troską w oczach. I serce pęka. Ale patrzę na moich chłopców i wiem: postąpiłam słusznie. Uratowałam ich. I siebie. Choć kosztem zburzonego małżeństwa i złamanego serca.

Idź do oryginalnego materiału