Mój mąż zmienił się po chorobie. Oszalał, a ja uciekłam

newsempire24.com 1 tydzień temu

Rok temu pewnie bym się śmiała, gdyby ktoś powiedział, iż zostawię Jacka. Męża, z którym byłam dwanaście lat, którego uwielbiałam. Człowieka, o którym wszystkie przyjaciółki mówiły: “Masz niesamowite szczęście”. Naprawdę był dla mnie wszystkim. Troskliwy, opiekuńczy, dobry, świetny ojciec. Żyliśmy jak w bajce. A teraz mieszkam z siostrą pod Warszawą, z dwójką dzieci i myślą, iż to był jedyny sposób, żeby przetrwać.

Kiedy się pobraliśmy, wszystko było jak u ludzi – zaczęliśmy od małego mieszkania w bloku, potem Jacek je sprzedał i wzięliśmy kredyt na duże mieszkanie na osiedlu. Zrobiliśmy remont, kupiliśmy meble, wreszcie było wygodnie. Dwóch synów – dziewięć i cztery lata. Pracowałam w domu kultury, prowadziłam zajęcia dla dzieci – nie dla pieniędzy, ale bo kochałam to robić. Jacek zarabiał stabilnie, był duszą rodziny. Jeździliśmy na wakacje, robiliśmy dzieciom urodziny, byliśmy naprawdę szczęśliwi.

Ale wszystko się zmieniło z dnia na dzień.

Pewnego dnia zadzwonili z jego pracy – Jacek zemdlał w biurze. Karetka, szpital, badania… Diagnoza – łagodny guz mózgu. Ale zaniedbany, rozrosły się. Lekarze nie mogli zrobić delikatnej operacji, musieli przeprowadzić skomplikowany zabieg neurochirurgiczny.

Przeżył. Lekarze mówili, iż miał szczęście. Ale mój Jacek zniknął. Po operacji stał się innym człowiekiem. Twarz wykrzywiona przez porażenie nerwu, słuch osłabiony. Ale najgorsze były zmiany w środku. Wrócił do domu i zaczęło się piekło.

Zwolnił się z pracy. Po prostu powiedział:

“Odrobiłem swoje. Teraz ty nas utrzymujesz.”

Wzięłam drugą pracę. Padłam ze zmęczenia. A on… Całe dni leżał na kanapie, przewijał telefon, oglądał telewizję. Ani trochę pomocy, zero inicjatywy. Tylko pretensje. I krzyki. Dużo krzyków.

Wyżywał się na wszystkich – na mnie, na dzieci. choćby na czteroletniego malucha. Oskarżał nas, iż jest chory. Że to my go “zgnietliśmy”. Że przez nas się “zepsuł”.

A potem zaczęły się dziwactwa. Godzinami oglądał programy o końcu świata, szykował się na “wielką katastrofę”, kupował zapasy – sól, zapałki, konserwy. Nie chciał brać leków, nie chciał iść do lekarza. Błagałam – on wrzeszczał, iż chcę go “zamknąć w psychiatryku”, iż mam “kochanków” i “cała Warszawa płacze” za mną.

Żyłam jak w koszmarze. Dom zmienił się w pole bitwy, dzieci bały się własnego ojca. Nie mogłam ich w tym zostawić. Więc wzięłam ich i pojechałam do siostry.

Rozwód był nieunikniony. Nie mogłam już żyć z tym człowiekiem. Nie dlatego, iż był chory, ale dlatego, iż odmówił leczenia, walki, bycia mężczyzną, ojcem, człowiekiem.

Teraz rodzina Jacka mówi, iż jestem egoistką. Że zostawiłam go, gdy był “w potrzebie”. Że uciekłam, kiedy zrobiło się ciężko. To boli. Bo nikt nie był przy mnie, gdy zasypiałam ze zmęczenia. Nikt nie widział, jak trzęsą mi się ręce, gdy znów krzyczał na dzieci. Nikt nie pomógł, gdy dźwigałam dwie prace.

Nie zostawiłabym go, gdyby poszedł do psychiatry. Gdyby zgodził się na pomoc. Gdyby pozostał sobą. Ale nie mogłam narażać dzieci na strach i toksyczną atmosferę. Moim obowiązkiem było je chronić.

Czasem wspominam tamtego Jacka – tego sprzed choroby. Z uśmiechem, cierpliwego, troskliwego. Serce się kraje. Ale patrzę na swoich chłopców i wiem – zrobiłam dobrze. Ocaliłam ich. I siebie. Choć kosztem złamanego serca i zburzonego małżeństwa.

Idź do oryginalnego materiału