Dzisiaj piszę te słowa z ciężkim sercem. Nazywam się Danuta. Mieszkam w małym miasteczku na Podlasiu, gdzie wszyscy się znają, a plotki rozchodzą się w mgnieniu oka. Z mężem, Janem, jesteśmy szczęśliwym małżeństwem od wielu lat. Wychowaliśmy dwoje dzieci — syna i córkę. Mój mąż zawsze dobrze zarabiał, więc poświęciłam się rodzinie: domowi, dzieciom, tworzeniu ciepłej atmosfery. To było moje powołanie i nigdy tego nie żałowałam.
Dzieci dawno wyfrunęły z gniazda. Córka, Kinga, wyszła za mąż i teraz mieszka we Włoszech, ciesząc się słońcem i nowym życiem. Często rozmawiamy przez telefon i wiem, iż jest szczęśliwa. Syn, Wojtek, został bliżej — w sąsiednim Białymstoku. Ożnił się, a ja zawsze byłam dumna z tego, jak ułożył sobie życie: stabilna rodzina, dobra praca, szacunek współpracowników.
Jesteśmy już na emeryturze, ale starcza nam na wygodne życie. Nigdy nie obciążaliśmy dzieci prośbami o pomoc, zawsze staraliśmy się być dla nich oparciem. Dlatego gdy Wojtek zaprosił nas na obchód dziesięciolecia swojego małżeństwa, bardzo się ucieszyłam. To była okazja, by spotkać się razem, cieszyć się sukcesami syna. Przyjęcie odbywało się w eleganckiej restauracji w centrum miasta, a ja wyczekiwałam tego wieczoru z radością.
W restauracji zebrało się mnóstwo gości: przyjaciele Wojtka, koledzy z pracy, rodzina. Atmosfera była lekka i serdeczna. Goście wznosili toasty, gratulowali jubilatom, dzielili się ciepłymi słowami. Potem przyszła pora na wspomnienia i zabawne historie z przeszłości. Wojtek, promieniejąc, zwrócił się do mnie i poprosił, żebym opowiedziała coś śmiesznego z jego dzieciństwa. Byłam wzruszona — syn chciał, żebym podzieliła się czymś osobistym, czymś, co nas łączy.
Zastanowiłam się i przypomniałam sobie, jak Wojtek w dzieciństwie uwielbiał zakładać sukienkę Kingi i z poważną miną ogłaszać, iż teraz jest „księżniczką”. Ta historia zawsze wywoływała uśmiech na naszych twarzach — taka niewinna dziecięca zabawa. Opowiedziałam ją z czułością, a goście wybuchnęli śmiechem, niektórzy choćby pokiwali głowami z rozrzewnieniem. Myślałam, iż dodaję wieczorowi więcej ciepła.
Lecz po chwili Wojtek podeszedł do mnie, a jego twarz była wykrzywiona gniewem. „Mamo, jak mogłaś? Zrobiłaś ze mnie pośmiewisko!” — wysyczał. Zamarłam. Moje słowa, wypowiedziane z miłością, nagle stały się dla niego ciosem. Próbowałam wytłumaczyć, iż nie chciałam niczego złego, iż to tylko niewinna historia, ale on tylko machnął ręką i odszedł. Cały wieczór mnie unikał, a ja czułam, jak serce ściska się z bólu i niezrozumienia.
Minęły już dwa tygodnie, a rana wciąż się pogłębia. Wojtek nie dzwoni, nie pisze. Gdy próbuję się z nim skontaktować, zbywa mnie, jakbym była obcą osobą. Zdesperowana pojechałam do niego, by porozmawiać. Spotkanie złamało mi serce. „Nie chcę cię widzieć, mamo — odpowiedział zimno. — Zawstydziłaś mnie przed przyjaciółmi i kolegami z pracy. Jak teraz mam na nich patrzeć?” Jego słowa ciąły jak nóż. Próbowałam się tłumaczyć, ale tylko powtórzył: „Po prostu wyjdź”.
Minęły już dwa miesiące, a my wciąż nie rozmawiamy. Mój syn, którego wychowywałam, kochałam, chroniłam, odsunął się ode mnie przez jedną niewinną opowieść. Nie śpię po nocach, analizując tamten wieczór, zastanawiając się, gdzie popełniłam błąd. Przecież to była zwykła dziecięca zabawa, która zdarza się wielu maluchom. Dlaczego wziął to tak do siebie? Może naprawdę nie rozumiem jego świata, jego wartości?
Wciąż wierzę, iż czas zagoi tę ranę. Może Wojtek ochłonie i zrozumie, iż nigdy nie chciałam mu źle. Ale póki co moje serce pęka z bólu i tęsknoty. Opowiedziałam o wszystkim Kindze, a ona była przerażona: „Jak on mógł ci tak zrobić, mamo?” Jej wsparcie dodaje otuchy, ale nie uśmierza bólu. Czy naprawdę straciłam syna przez jedną głupią historię? Jak mam z tym żyć?