Zięć-pasożyt, czyli jak moja córka zamieniła rozsądek na miłość
Gdy moja Hania po raz pierwszy przyprowadziła swego adoratora do naszego domu, serce mi zabiło złym przeczuciem. Coś w jego wyniosłym spojrzeniu, w sposobie bycia, w tej sztucznej pewności siebie od razu wzbudziło we mnie niepokój. To nie mężczyzna, ale paw – strojny, gadatliwy, z uśmiechem od ucha do ucha, a pod tą błyskotliwą powłoką – pustka. Nieroztropny, lekkomyślny, wiecznie niezadowolony. Pracę zmienia częściej niż ludzie zmieniają buty na sezon. Tu płacą za mało, tam szef jest „nie do zniesienia”, a gdzie indziej grafik „nie pasuje”. Słowem, zawsze winni są wszyscy – tylko nie on.
Próbowałam otworzyć córce oczy. Płakałam, przekonywałam, tłumaczyłam, iż mąż powinien być podporą, zwłaszcza w małżeństwie. Ale Hania była oślepiona uczuciem, głucha na moje słowa. Mój mąż, jej ojciec, machnął ręką: „Dorosła, niech sama się przekona, naszą rolą jest być obok”. Ja też starałam się zaakceptować. W końcu szczęście córki ważniejsze niż moje przeczucia. ale jak zachować spokój, gdy latami wychowywałaś, inwestowałaś w nią całe serce, a ona nagle wiąże życie z tym bezczynnym darmozjadem?
Zrobiliśmy dla niej wszystko: ukończyła prestiżową uczelnię, kupiliśmy jej mieszkanie, podarowaliśmy dobry samochód. Wszystko po to, by życie miała łatwe i wygodne. A ona – proszę bardzo! – w wieku 25 lat wychodzi za mężczyznę, który nie potrafi niczego poza narzekaniem.
Wesele jednak się odbyło. Byłam na nim, ale bez euforii – tylko dla Hani. Potem zaczęło się ich wspólne życie. Z początku wydawało się znośne. Dopóki córka pracowała, jakoś sobie radzili. ale gdy poszła na macierzyński – zaczęły się prośby: „Mamo, pożycz na zakupy…” Oczywiście pomagałam. Ukochana córka, rozumiałam, jak to jest być młodą matką. Ale przecież ma męża! Gdzie on jest w tym obrazie?
Wkrótce stało się jasne: zięć znów rzucił pracę. Nie dlatego, iż trudno znaleźć, ale dlatego, iż nie chce. Leży w domu, z telefonem lub przed telewizorem, i wymyśla wymówki. Jego rodzice mieszkają gdzieś na Podlasiu, na ślub choćby nie przyjechali, pomocy zero. Wszystko spoczęło na nas.
Długo milczałam. Wiedziałam: każde słowo przeciwko ukochanemu Hani to kłótnia. Ale w końcu nerwy mnie opuściły. Powiedziałam im wprost: „Ty, Krzysiu, jesteś dorosłym mężczyzną, a zachowujesz się jak chłopiec. Pracować nie chcesz, rodzinie pomóc nie potrafisz. Po co w ogóle jesteś?”
Po tej scenie Hania się obraziła, urządziła awanturę. Krzysztof nagle „przypomniał sobie”, iż jest mężczyzną, i znalazł pracę. Ale jak zwykle – starczyło go na kilka miesięcy. Potem znowu rzucił – „toksyczna atmosfera”, „nieodpowiedni ludzie”, „grosze płacą”. Hania, jak nakręcona, znów go tłumaczyła: „Nie rozumiesz, mamo, tam naprawdę był okropny szef…”
Aż pewnego dnia, gdy przyjechałam do nich z zakupami, znów zobaczyłam go na kanapie z pilotem, a córkę – z dzieckiem na rękach i podkrążonymi oczami. Wtedy straciłam cierpliwość. Zapytałam: „Może chociaż jako kurier byś pracował? Masz samochód, prawo jazdy też.” Spojrzał na mnie, jakbym kazała mu ładować węgiel z robotnikami. Stwierdził, iż to „nie dla niego”. Spytałam: „A opieka nad dzieckiem jest dla ciebie?” – i usłyszałam, iż „to też nie męskie zajęcie”.
Wtedy podjęłam decyzję. Twardą. Nielubianą. ale jedyną słuszną: „Albo weźmiesz się w garść i zaczniesz odpowiadać za rodzinę, albo koniec z naszą pomocą. Nie będziemy was ciągnąć na swoim karku.” Hania znowu rozpętała dramat, oskarżyła nas o brak serca. Mówi: „Nie rozumiecie, ja go kocham!” Tak, już od trzech lat „nie rozumiemy”. Ale może czas, by ona zrozumiała siebie?
Córki i wnuczki nie porzucimy. Zawsze przyjmiemy, nakarmimy, pomożemy. ale zięć… Ta sprawa jest dla nas zamknięta. Nie jesteśmy fundacją charytatywną. Mąż całkowicie mnie wsparł. choćby powiedział: „Lepiej sama, niż z takim ciężarem.” Mamy nadzieję, iż Hania w końcu się ocknie. Choćby dla dziecka.
A tymczasem… Uczymy się kochać córkę z dystansu – tak, by nie cierpieć. Bo jeżeli sama nie zobaczy, w jaką bagno wpadła – nikt jej nie pomoże.