Moje życie w małym miasteczku Sosnowiec było kiedyś pełne szczęścia: kochająca mama i tata, przytulny dom, dziecięcy śmiech. Ale tragedia podzieliła wszystko na “przed” i “po”. Mama zachorowała i odeszła, zostawiając nas z ojcem w pustce. Nie poradził sobie z bólem – zaczął pić, a niedługo butelka stała się jego jedyną pociechą. Nasze życie zamieniło się w koszmar, a ja, mały chłopiec, znalazłem się na krawędzi przepaści.
Lodówka była pusta, jedzenia brakowało. Chodziłem w podartych, brudnych ubraniach, a koledzy z klasy pokazywali na mnie palcami, szeptali za moimi plecami. Wstyd przygnał mnie do domu – przestałem chodzić do szkoły, bojąc się drwin. Sąsiedzi zauważyli, co się dzieje, i zagrozili ojcu opieką społeczną. Pracownicy socjalni przyszli, i na jakiś czas tata wziął się w garść: gotował, sprzątał, udawał, iż wszystko jest w porządku. Ale to była tylko maska. Pił jeszcze więcej, aż w końcu w naszym domu pojawiła się nowa kobieta.
Nazywała się Katarzyna. Ja, dziesięcioletni Kacper, patrzyłem na nią z nieufnością. Jak ojciec mógł przyprowadzić kogoś do naszego domu po mamie? Ale rozumiałem jedno: jeżeli się ożeni, opieka społeczna zostawi nas w spokoju. Tak Katarzyna weszła w nasze życie, i ku mojemu zaskoczeniu, okazała się dobra. Miała syna, Wojtka, w moim wieku, i gwałtownie się zaprzyjaźniliśmy. Ojciec wynajmował swoje mieszkanie, a my we czwórkę żyliśmy w przestronnym mieszkaniu Katarzyny. Wydawało się, iż życie się układa, i zacząłem wierzyć, iż będzie lepiej.
Ale szczęście okazało się kruche. Dwa miesiące później ojciec umarł. Jego serce nie wytrzymało alkoholu i rozpaczy. Zostałem sam, a świat się zawalił. Zaraz po pogrzebie zabrano mnie do domu dziecka – ojciec i Katarzyna nie zdążyli się pobrać, więc nie byłem dla niej rodziną. Siedziałem w zimnym pokoju domu dziecka, wpatrzony w okno, i czułem, jak nadzieja umiera. Myślałem, iż jestem nikomu niepotrzebny, iż moje życie się skończyło.
Ale Katarzyna mnie nie zostawiła. Każdego dnia przychodziła do domu dziecka, przynosiła mi słodycze, rozmawiała, przytulała. Walczyła o mnie, zbierała dokumenty do adopcji, biegała po urzędach. Nie wierzyłem, iż to możliwe – zbyt wiele razy zostałam zawiedziony. Ale pewnego dnia wychowawczyni powiedziała: „Kacper, pakuj rzeczy. Przyszła po ciebie mama”. Wyszedłem do bramy, zobaczyłem Katarzynę i Wojtka, i łzy popłynęły same. Rzuciłem się w ich ramiona, ściskając tak mocno, jakbym bał się, iż znikną. Przez łzy po raz pierwszy nazwałem ją mamą i dziękowałem bez końca.
Powrót do domu był cudem. Znowu poczułem ciepło, bezpieczeństwo, miłość. Katarzyna stała się dla mnie nie macochą, a prawdziwą mamą – słowo „macocha” choćby nie przechodzi mi przez gardło. Dała mi rodzinę, dom, nadzieję, gdy byłem na skraju rozpaczy.
Lata minęły. Skończyłem szkołę, poszedłem na studia, zdobyłem dyplom i znalazłem pracę. Z Wojtkiem zostaliśmy braćmi – nie z krwi, ale z serca. Mamy swoje rodziny, ale nie zapominamy o Katarzynie. Co weekend jeździmy do niej do Sosnowca, gdzie wita nas ulubionymi pierogami, ciepłymi uściskami i mądrymi radami. Cieszy się naszymi sukcesami i wspiera w trudnych chwilach. Patrzę na nią i nie przestaję dziękować losowi za taką mamę.
Katarzyna uratowała mnie, gdy byłem nikomu niepotrzebny. Dała mi życie pełne miłości i sensu. Czasem zastanawiam się: co by było, gdyby po mnie nie przyszła? Czy dałbym radę sam? Jej postępowanie pokazuje, iż prawdziwa rodzina buduje się nie z krwi, ale z serca. Chcę jej powiedzieć: „Mamo, dziękuję za wszystko”. I niech cały świat wie, jaka jest wspaniała.