Szkolna wycieczka
Córka mojej koleżanki jechała z klasą na wycieczkę. Jednodniowy wyjazd, zwykła trasa, nic wielkiego – ale dla dzieci takie wydarzenia to prawdziwe święto. Dziewczynka spakowała do plecaka kilka przekąsek: paluszki, chipsy – dokładnie to samo, co inne dzieci. Klasyka wycieczkowego menu, znana od pokoleń.
Ale tu zaczęły się schody. Zanim uczniowie weszli do autobusu, kierowca oświadczył na głos: "Ci, co mają chipsy, ciastka i podobne rzeczy, nie wchodzą do autobusu, bo nakruszą. Macie wszystko oddać rodzicom. Do środka tylko kanapki i napoje".
Dzieci były zdezorientowane. Niektóre zawstydzone. Rodzice – zaskoczeni, niektórzy zirytowani. Koleżanka opowiadała, iż jej córka ze spuszczoną głową wyjmowała z plecaka swoje paluszki i oddawała je, jakby przemycała coś zakazanego.
Dla mnie, jako matki, ta sytuacja brzmi absurdalnie. Wycieczka to nie tylko miejsce, do którego jedziemy. To także atmosfera, wspólna droga, śmiech, jedzenie ciasteczek i paluszków z sezamem, dzielenie się czymś więcej niż tylko przestrzenią w autobusie.
Oczywiście, rozumiem chęć utrzymania porządku. Ale naprawdę, czy kruszące się chipsy to problem na miarę stawiania dzieci i rodziców pod ścianą? Czy nie można było poprosić, by dzieci jadły przekąski ostrożnie? Albo przypomnieć, by posprzątały po sobie? Zamiast tego – zero kompromisu. Organizatorzy postawili sprawę na ostrzu noża.
Rozumiem, iż kierowcy nie chcą mieć syfu w autobusie. Ale może warto przypomnieć sobie, iż to nie dzieci są problemem – tylko sposób, w jaki dorośli rozwiązują najdrobniejsze kwestie. W świecie, gdzie wszystkiego zakazujemy i kontrolujemy, coraz mniej miejsca zostaje na dzieciństwo. A przekąski na wycieczce to właśnie jego smak.
Z pozoru to błahostka. Ale z takich "błahostek" składa się dziecięca codzienność. I to my, dorośli, decydujemy, czy będzie pełna stresu – czy dobrych wspomnień.