Życie czasem zatrzymuje się na chwilę, jakby czekało na decyzję losu. Właśnie tak było tamtego ranka, gdy w drzwiach naszego domu w Poznaniu rozpoczęła się nowa historia. Historia naznaczona jednym słowem: „mama”.
Z mężem, Krzysztofem, byliśmy razem od ośmiu lat. Przez ten czas doświadczyliśmy wszystkiego: nadziei, rozczarowania, łez i bezskutecznych prób. Marzyliśmy o dziecku od dnia ślubu, ale ani naturalna ciąża, ani kosztowne zapłodnienie in vitro nie przyniosły rezultatu. Za każdym razem towarzyszyły mi ból, hormony, puste testy i cicha rozpacz. Ciało odmawiało przyjęcia nowego życia, a dusza nie potrafiła się z tym pogodzić.
Po kolejnej porażce zdecydowaliśmy się na adopcję. Zebraliśmy dokumenty, przeszliśmy komisje, dostaliśmy zgodę. Pozostało czekać. Czekać na telefon z informacją: „Przyjedźcie, jest dziecko”. Ale i to okazało się trudne. Chciałam niemowlę – nie przedszkolaka, nie starsze dziecko, ale malutkie, by móc przeżyć każdy jego pierwszy krok, pierwsze słowo. Na takie dzieci była długa kolej. Wykorzystałam wszystkie możliwe znajomości, ale bez skutku. Dni mijały, a telefon milczał. Ja też milczałam, budząc się każdego ranka z myślą: może dzisiaj…
Nasi przyjaciele, sąsiedzi, choćby koledzy z pracy wiedzieli, jak bardzo chcemy zostać rodzicami. Nie ukrywaliśmy naszych starań ani cierpienia. Wszyscy znali nasze pragnienie.
A potem nadszedł ten poranek. Wczesne pukanie do drzwi. Ledwo się obudziłam, narzuciłam szlafrok, myśląc, iż to listonosz albo sąsiad. Otworzyłam… i zamarłam. Na wycieraczce stała duża sportowa torba. W środku – maleńkie, wiotkie niemowlę owinięte w starą kołdrę. Żywe, ciepłe i jakby od zawsze moje.
Z drżącymi rękami i sercem bijącym jak młot wciągnęłam je do domu. To była dziewczynka. Malutka, z jeszcze niezagojoną pępowiną. Dopiero co urodzona. Krzysztof natychmiast zadzwonił po policję. A ja już zdążyłam ją przewinąć, ogrzać, przytulić. Serce wypełniały mi jednocześnie trwoga i szczęście.
Gdy przyjechali funkcjonariusze, spisali protokół i zabrali dziecko. A ja płakałam. Błagałam, by ją zostawili. Mówiłam, iż od lat marzymy o dziecku, iż jesteśmy gotowi od razu wziąć odpowiedzialność. Ale prawo jest prawem.
Następnego dnia złożyłam dokumenty na adopcję. Jeden z policjantów powiedział:
– Poczekajcie trochę. Może pojawi się matka. Tak bywa.
W tym „może” złapałam się myśli: kto mógł wiedzieć? Kto wiedział, iż czekamy na dziecko? Kto mógł to zrobić?
I wtedy przypomniałam sobie… W sąsiedniej klatce mieszkała cicha, skromna dziewczyna, Kinga. Przyjechała ze wsi, studiowała w szkole policealnej. Dawno jej nie widziałam. Nagle olśnienie. Poszłam do niej. Gdy otworzyła drzwi i zobaczyła mnie – wybuchnęła płaczem. Jakby na to czekała.
– To moje dziecko – powiedziała, nie czekając na pytanie. – Wiedziałam, iż chcecie córkę. Nie dam rady, nie mam nikogo. Nie mogłam wrócić do domu z hańbą. A u was będzie szczęśliwa…
Usiadłam obok, przytuliłam ją. Powiedziałam, iż nikt jej nie potępia, iż pomogę, iż można złożyć oficjalną rezygnację z praw rodzicielskich. I iż jej córeczka będzie bezpieczna. I kochana. Bardzo kochana.
Teraz nasza mała Ola rośnie jak na drożdżach. Nasz mały cud. Dziewczynka o ciepłym spojrzeniu, charakterku i głośnym śmiechu, który wypełnia cały dom. Kinga wyjechała. Powiedziała, iż nie zniesie bliskości – to zbyt bolesne. Ale wiem: żyje, uczy się, pracuje, a w głębi duszy nigdy nie będzie obojętna.
A ja każdego dnia dziękuję losowi za tamto pukanie do drzwi. Za Olę. Za to, iż czasem cuda nie przychodzą przez biurokratyczne procedury, ale… kładą się na progu. I wiesz już, iż jesteś mamą. Że nic nie wróci do dawnych dni. Zostanie tylko miłość. I ta prosta prawda: czasem Bóg pisze historię naszymi rękami, choćby gdy my nie rozumiemy Jego planu.