Poświęciliśmy wszystko dla dobra naszych córek. Czy naprawdę zasłużyłam na ich obojętność?

newsempire24.com 1 miesiąc temu

Z mężem odmawialiśmy sobie wszystkiego, tylko żeby naszym córkom było dobrze. Czy naprawdę zasłużyłam na taką obojętność od własnych dzieci?

Gdy córki dorosły, ja i Wiktor, mój świętej pamięci mąż, wreszcie odetchnęliśmy. Myśleliśmy, iż teraz zacznie się spokojniejsze życie. Ale lżej nie zrobiło się – po prostu zamieniliśmy jeden ciężar na drugi. Całe dzieciństwo dziewczynek minęło w nieustannych wyrzeczeniach. Pracowaliśmy w lokalnej fabryce: ja jako pakowaczka, on jako tokarz. Grosze ledwo starczały na jedzenie i ubrania.

Pamiętam, jak się cieszyłam, gdy udało się kupić im coś porządnego, żeby nie odstawały od innych. Nie jeździliśmy na wakacje, nie wymienialiśmy mebli, chodziliśmy w zniszczonych butach – byle tylko one miały wszystko. Chodziły do zwykłej szkoły, ale wyglądały jak księżniczki. I byliśmy z tego dumni. Myślałam, iż kiedyś docenią naszą cierpliwość i miłość.

Gdy poszły na studia, wydatki tylko wzrosły. Trzeba było płacić za akademik, pakować im rzeczy, wysyłać jedzenie. Znowu zacisnęliśmy pasa. Zbierałam drobne z każdej kieszeni, żeby wysłać kolejną paczkę. Żyliśmy tylko dla nich, żeby im było lżej.

Obie córki gwałtownie wyszły za mąż, jedna po drugiej. euforia była wielka, ale krótka – niemal od razu oznajmiły, iż zostaną mamami. Najpierw płakałam ze szczęścia, potem – ze strachu. Kto będzie siedział z wnukami, gdy skończy się ich urlop macierzyński? Córki jak jedna odpowiedziały, iż dzieci są jeszcze małe, żeby iść do przedszkola. I poprosiły mnie – ich babcię – o pomoc.

Byłam już na emeryturze, ale dorabiałam jako sprzątaczka w aptece. Porozmawiałam z Wiktorem – powiedział, iż on dalej będzie pracował, a ja niech zajmuję się wnukami. I tak zaczęła się nowa era: kaszki, pampersy, nocne wstawania, katar i teleturnieje – wszystko od nowa.

Minęło kilka lat. Zięcie założyli własne firmy i zaczęli dobrze zarabiać. Cieszyliśmy się ich sukcesem – przecież to nasza rodzina. A to, iż czasem znów musieliśmy „dorzucić się do zakupów” – no cóż, przywykliśmy.

Aż pewnego dnia stało się najgorsze. Mój Witek poszedł do pracy i nie wrócił. Zawał. Tuż przy bramie fabryki. Karetka przyjechała szybko, ale serce nie wytrzymało. Moja podpora, mój najbliższy człowiek – odszedł na zawsze. Byliśmy razem 42 lata. Bez niego świat stał się szary i pusty.

Córki oczywiście popłakały. Były ze mną na pogrzebie. A potem zabrały wnuki i powiedziały:
„Mamo, czas do przedszkola, dziękujemy ci bardzo, teraz możesz odpocząć.”

A ja zostałam sama. W mieszkaniu zrobiło się strasznie cicho. Ani kroków Wiktora, ani jego głosu, ani śmiechu dzieci. I stało się jasne: z emerytury nie przeżyję. Czynsz, jedzenie, leki – wszystko przerosło moje możliwości. Na tabletki brakowało grosza. Milczałam. Znosiłam. Ale pewnego dnia, gdy wpadły w odwiedziny, powiedziałam. Tak tylko napomknęłam:
„Dziewczynki, gdybyście choć trochę pomogły z czynszem, mogłabym sobie kupić leki…”

Starsza od razu odpowiedziała:
„Mamo, no co ty? U nas samych ledwo starcza, ceny wciąż rosną!”

Młodsza milczała, wpatrzona w telefon. A potem przestały przyjeżdżać. Przestały dzwonić. Jakbym to ja zawiniła, iż ośmieliłam się prosić o pomoc.

A ja wciąż myślę – czy naprawdę na to zasłużyłam? Czy można tak zapomnieć o człowieku, który dla was poświęcił całe życie? Czy moja starość musi być taka – biedna, chora i samotna?

Wciąż wierzę, iż może przypomną sobie, iż uczucia nie umarły. Ale każdy dzień bez nich to nowy cios. Czy po to żyliśmy, pracowaliśmy, poświęcaliśmy się z mężem? Czy to wszystko, co zostało z miłości i wdzięczności?

Idź do oryginalnego materiału