Z mężem odmawialiśmy sobie wszystkiego, żeby tylko naszym córkom było dobrze. Czy naprawdę zasłużyłam sobie na taką obojętność od własnych dzieci?
Kiedy nasze córki dorosły, ja i Witold, mój nieżyjący już mąż, wreszcie odetchnęliśmy. Myśleliśmy, iż teraz zaczniemy żyć trochę lżej. Ale zamiast ulgi, zamieniliśmy jedną ciężką sytuację na drugą. Całe dzieciństwo dziewczynek upłynęło pod znakiem wyrzeczeń. Pracowaliśmy w lokalnej fabryce – ja jako pakowaczka, on jako tokarz. Pieniędzy ledwo starczało na jedzenie i ubrania.
Pamiętam, jak się cieszyłam, gdy udało nam się kupić im coś porządnego, żeby nie odstawały od rówieśników. Nie jeździliśmy na wakacje, nie wymienialiśmy mebli, chodziliśmy w zniszczonych butach – byle tylko one miały wszystko. Chodziły do zwykłej szkoły, ale wyglądały jak księżniczki. I byliśmy z tego dumni. Myślałam, iż kiedyś docenią naszą cierpliwość i miłość.
Gdy poszły na studia, wydatki tylko wzrosły. Trzeba było płacić za akademik, pakować im paczki z jedzeniem. Znowu zacisnęliśmy pasa. Zbierałam drobne z portfela, żeby wysłać kolejną przesyłkę. Żyliśmy tylko „dla nich” – byle im było lżej.
Obie córki gwałtownie wyszły za mąż, jedna po drugiej. euforia była ogromna, ale krótka – niemal od razu obie oznajmiły, iż zostaną mamami. Najpierw rozpłakałam się ze szczęścia, a potem ze strachu. Kto będzie zajmował się wnukami, gdy skończy się ich urlopy macierzyńskie? Córki zgodnie stwierdziły, iż dzieci są jeszcze za małe na przedszkole, i poprosiły mnie – ich babcię – o pomoc.
Byłam już na emeryturze, ale dorabiałam jako sprzątaczka w aptece. Naradziliśmy się z Witoldem – powiedział, iż on dalej będzie pracował, a ja niech zajmuję się wnukami. I tak zaczęła się nowa era: kaszki, pieluchy, katar, bajki – wszystko od nowa.
Minęło kilka lat. Zięciowie założyli własne firmy i zaczęli dobrze zarabiać. Cieszyliśmy się ich sukcesem – w końcu to rodzina, wspólny dobrobyt. A to, iż czasem musieliśmy im „dorzucić” na zakupy? No cóż, przywykliśmy.
Aż nagle stało się najgorsze. Mój Witek poszedł do pracy i nie wrócił. Zawał. Tuż przed bramą fabryki. Karetka przyjechała szybko, ale serce nie wytrzymało. Moja podpora, mój najbliższy człowiek – odszedł na zawsze. Byliśmy razem 42 lata. Bez niego wszystko stało się szare i puste.
Córki oczywiście popłakały. Były ze mną na pogrzebie. A potem zabrały wnuki i powiedziały:
– Mamo, czas do przedszkola. Dziękujemy ci za wszystko, teraz możesz odpocząć.
I zostałam sama. W mieszkaniu zrobiło się przeraźliwie cicho. Żadnych kroków, głosu Witka, śmiechu dzieci. I dotarło do mnie – sama nie przeżyję z emerytury. Czynsz, zakupy, leki – wszystko stało się zbyt drogie. Brakowało choćby na tabletki. Milczałam. Znosiłam. Ale pewnego dnia, gdy córki wpadły w odwiedziny, wspomniałam o tym delikatnie:
– Dziewczynki, gdybyście choć trochę pomogły z czynszem, mogłabym kupić sobie potrzebne leki…
Starsza od razu odpowiedziała:
– Mamo, co ty? Nam samym ledwo starcza, ceny wciąż rosną!
Młodsza milczała, wpatrzona w telefon. A potem przestały przyjeżdżać. Przestały dzwonić. Jakbym sama była winna, iż ośmieliłam się prosić o pomoc.
I ciągle się zastanawiam – czy naprawdę na to zasłużyłam? Czy można tak zapomnieć o człowieku, który oddał dla was całe swoje życie? Czy moja starość musi być taka – biedna, chora i samotna?
Wciąż wierzę, iż może o mnie przypomną, iż nie wszystkie uczucia umarły. Ale każdy dzień bez nich to nowy cios. Czy po to żyliśmy, pracowaliśmy, poświęcaliśmy się z mężem? Czy to wszystko, co zostało z miłości i wdzięczności?