Władysław Kowalski był starym kawalerem. Żył sobie spokojnie, samotność mu nie ciążyła. Harował jak wół. Pracę swoją kochał. Przywykł robić wszystko idealnie, żeby porządek był w każdym calu. A ile to kobiet w życiu spotkał, ale tej jedynej nie znalazł. Tego roku pod koniec lipca wybrał się Władysław na urlop, na południe. Był zmęczony i zapragnął uciec od cywilizacji. Włączył internet, wystawił ogłoszenie.
Odezwała się kobieta z dwójką dzieci, mieszkanka małej wioski na południu. Do morza dwadzieścia minut piechotą, za to miejsce z dala od kurortów i miast, osobny pokój, a w ramach umowy – za zakupione przez niego produkty – ugotują domowy obiad. W sumie, dał się namówić. Dojechał bez przygód, nawigacja nie zawiodła. Dom był stary, ale schludny, pokój przytulny, a gospodyni uprzejma. Po podwórku biegał mały piesek, york. W ogrodzie dojrzewały owoce, a para dzieci, chłopiec i dziewczynka, około 9-10 lat, krzątała się po gospodarstwie. Gospodyni nie narzucała się Władysławowi, pytała, co ma ugotować, częstowała obficie truskawkami i uśmiechała się słodko. Władysław całe dnie spędzał nad morzem – pływał, wspinał się po skałach, fotografował i pisał do starego kumpla na Facebooku. Czasem zastanawiał się, skąd u pięćdziesięcioletniej kobiety tak małe dzieci. Zastanawiał się, zastanawiał, aż w końcu zapytał:
— Anno, to pańskie wnuki?
— Nie — odparła Anna — to moje dzieci, tylko późne. Życie rodzinne mi nie wyszło, za mąż nie wyszłam, więc postanowiłam przynajmniej dzieci urodzić. I nie jestem aż taka stara, mam dopiero czterdzieści osiem.
Gdy tak rozmawiali, Władysław przyjrzał się gospodyni — miła, łagodna, uśmiechnięta. I imię mu się podobało. Anna, Anusieńka. Tak miała na imię jego matka. A pachniała od niej truskawkami i masłem. Młode wino było smaczne, wieczory lekko chłodne, a niebo usiane gwiazdami. Obydwoje nie udawali, co tu dużo mówić — dorośli ludzie. W dzień zachowywali się normalnie, a nocą Władysław cicho przechodził na część gospodyni, do Anusieńki. Potem wracał do swojego pokoju. Dzieci przecież nie można budzić. Malutki piesek choćby nie zaszczekał na Władysława, tylko spoglądał chytrze, jakby wszystko rozumiał. Dobry pies, oszczędny. Zjadał parę łyżek, ale podwórko pilnował sumiennie. Nazywał się Maksio. I zaczął Maksio chodzić z Władysławem nad morze, choćby pływał, potem wychodził, otrząsał się, schnął na słońcu i biegł do domu przed Władysławem. A ten — za nim. Ale pewnego dnia Maksio nie przyszedł. Władysław poszedł go szukać, wołał, krzyczał, wystawił z dziesięć ogłoszeń i ruszył je rozklejać. Gdzie się podział pies? Nie wiadomo. Starsza sąsiadka powiedziała, iż może zabrali go przyjezdni, ci, co wynajmują dom na drugim końcu wsi. Władysław poszedł tam. Gdy dotarł, powiedziano mu, iż wyjechali z małym pieskiem godzinę temu, w stronę głównej drogi. Władysław wrócił, wsiadł do auta i ruszył w pościg. Dogonił ich po około osiemdziesięciu kilometrach i zablokował drogę. Z terenówki wyszły dwie dziewczyny, młode, bezczelne.
— Ej, przesuń ten wóz! Nie umiesz jeździć! Zaraz policję wezwiemy!
— Wzywajcie — odparł Władysław — tylko najpierw oddajcie psa.
— O, patrzcie go — zaśmiała się wyższa — to bezpański pies, my go ratujemy.
— Nie jest bezpański — odparł Władysław — ma rodzinę. To nie wasz pies.
— Spadaj stąd — zawyła druga — jak nie odjedziesz, to szyby potłuczemy!
Władysław obszedł je i zawołał: „Maksio, Maksik!”. Maksio zaszczekał i zaczął biegać po fotelach, próbując przecisnąć się przez uchylone okno. Dziewczyny łapały Władysława za ręce, przeklinały i próbowały go uderzyć. Władysław nie wiedział, co robić, zawahał się — przecież nie będzie bił kobiet.
Pomógł nadjeżdżający drogówkarz, gruby, spocony, sapiący. Co chwilę zatykał uszy od wrzasków dziewczyn, wziął Maksia na ręce.
— Cicho wszyscy. Do kogo pies pójdzie, ten go dostanie. Żadne z was nie ma na niego dokumentów.
— Kłaczek, Pimpuś — zawrzeszczały dziewczyny, wyciągając kiełbasę — chodź do nas, do autka chodź!
— Jedziemy, Maksio, do domu — powiedział Władysław.
Policjant postawił psa na ziemię. Maksio rzucił się do Władysława, merdając ogonem i głośno szczekając.
— No to chyba wszystko jasne — sapnął policjant.
— Nie, to nasz pies! — krzyknęły dziewczyny. — Nie macie prawa go nam zabierać! Poskarżymy się twojemu przełożonemu! My go uratowaliśmy, biegał sam!
Policjant zaczerwienił się.
— Słuchajcie, wybawczynie. Albo spokojnie odjedziecie, albo sprawdzę wam ubezpieczenie, gaśnicę, trójkąt, apteczkę. I wszystkie tabletki w niej policzę. Auto macie brudne. I pewnie sprawdzimy, czy nie kradzione. A komputer tylko na komendzie…
Terenówka zniknęła szybko.
Władysław podziękował policjantowi.
— Dziękuję, panie oficerze.
— Nie ma za co. Sam mam takiego psisko. Szczekacz, siusiaczek i cwaniak. Zimą chodzi w kubraczku, zmarźlak. Fajna rasa, wierna. I wygodny rozmiar. No to powodzenia. Bez wykroczeń.
Władysław wsiadł do auta, Maksio ułożył się na jego kolanach, malutki, cieplutki, sierść jak welur. Zrobiło się Władysławowi dobrze, dawno już tak dobrze nie było. Droga równa, auto cicho mruczy, i Maksio wspaniały. A w tym wszystkim, nagle zrobiło mu się smutno — niedługo wyjazd. W pustym mieszkaniu nikt nie czeka. Przemknęła mu myśl, żeby zawrócić i zabrać Maksia do domu. Co tam te rzeczy, parę koszulek, bielizna i dres. Myśl przemknęła. Władysław ją zauważył, westchnął i pojechał do Anny.
PozZostał tam już na zawsze, a Maksio każdego ranka budził go radosnym merdaniem ogona.