"Roszczeniowe bachory"
Ostatnio robiłam zakupy z moimi synami – dwóch przedszkolaków, pełnych energii, pomysłów i tego dziecięcego "tu i teraz", które dorosłym często umyka. Nie powiem, iż było łatwo. Nie jestem typem matki, która potrafi przelecieć przez market w pięć minut z dwójką grzecznych jak aniołki dzieci. U mnie to raczej bieg z przeszkodami. Zwłaszcza gdy dzieci są po przedszkolu, a ja po pracy. Jesteśmy głodni, zmęczeni, każdy chce już być w domu. A jednak – zakupy trzeba zrobić.
Chłopcy podskakiwali, komentowali wszystko dookoła, raz stanęli komuś za blisko, raz przestawili na regale balsamy do ciała. Kilka razy upominałam i prosiłam ich spokojnie, by pamiętali, iż nie jesteśmy tu sami, iż inni też chcą gwałtownie wyjść ze sklepu i nie stać w kolejce. Bez krzyków, bez karcenia, bez grożenia. Po prostu tłumaczyłam. Uważam, iż tak wygląda wychowanie – rozmowa, cierpliwość, wyjaśnianie świata kawałek po kawałku.
I wtedy usłyszałam zza pleców: "Pani daje sobie wejść na głowę, wyrosną z tego roszczeniowe bachory". Powiedziała to starsza kobieta, która mogłaby być moją matką. Obca. Tak po prostu. choćby nie patrzyła mi w oczy, tylko oceniającym, karcącym wzrokiem patrzyła na chłopców, którzy rozpakowywali zakupy na taśmę.
Zamurowało mnie. Bo jak to? Stoję, próbuję ogarnąć zakupy, dwóch żywiołowych chłopaków, nierobiących w sumie nic złego – nie krzyczeli, nie płakali, nie rzucali się na podłogę. Po prostu się wygłupiali, bo są dziećmi. A ja, zamiast krzyczeć, szarpać czy zawstydzać, próbuję ich przeprowadzić przez ten trudny czas na spokojnie. I jak najsprawniej opuścić sklep, by nikomu już nie zawadzać. I za to słyszę, iż wychowuję bachory.
Zamiast krytyki, odrobina życzliwości
Poczułam coś, co coraz częściej towarzyszy mi w przestrzeni publicznej: lęk. Boję się, iż moje dzieci będą komuś przeszkadzały. Że znów usłyszę komentarz. Że znów ktoś spojrzy z dezaprobatą. Że znów ktoś uzna, iż to nie dzieci mają się uczyć świata, tylko ja mam zniknąć z nimi z pola widzenia.
Jestem mamą. Codziennie robię wszystko, by moje dzieci były empatyczne, interesujące świata, odpowiedzialne. Daję wolność na śmiech, czasami wygłupianie się i luz, ale uczę też empatii, życzliwości, uczynności. Ale nie da się tego osiągnąć groźbą ani zawstydzaniem. Dziecko nie nauczy się szacunku do innych, jeżeli samo nie będzie czuło się szanowane.
Jestem w szoku, iż obca kobieta, widząc matkę próbującą zapanować nad codziennym chaosem z dwójką dzieci, zamiast zrozumienia, empatii czy choćby neutralności – wybiera pogardę. I iż to staje się normą. Czy naprawdę doszliśmy do miejsca, w którym choćby zwyczajne, dziecięce zachowanie budzi tak negatywne emocje? Czy naprawdę bycie matką w przestrzeni publicznej to dziś niemal prowokacja dla otoczenia i zachęta do zaatakowania?
Nie wiem. Ale wiem jedno: nie przestanę tłumaczyć. Nie zacznę krzyczeć tylko po to, by ktoś z boku mógł poczuć, iż "mam dzieci pod kontrolą". Bo to nie kontrola jest celem. Tylko relacja, zrozumienie i wychowanie tak, by kiedyś, jeżeli będą mieli problem, przyszli do mnie z zaufaniem, iż im pomogę i ich wesprę. choćby jeżeli ktoś nazwie to roszczeniowością.