Słowa w sklepowej kolejce o dziecku mnie zszokowały. Jak tak można mówić do obcych?!

mamadu.pl 1 miesiąc temu
Zakupy z dwójką przedszkolaków to nie spacer po parku, ale nie spodziewałam się, iż usłyszę coś takiego. W kolejce do kasy, przy próbie spokojnego wytłumaczenia dzieciom zasad współżycia społecznego, zostałam nazwana matką "roszczeniowych bachorów". Coraz częściej odnoszę wrażenie, iż zwyczajne dziecięce zachowanie staje się dziś pretekstem do ataku na rodziców.


"Roszczeniowe bachory"


Ostatnio robiłam zakupy z moimi synami – dwóch przedszkolaków, pełnych energii, pomysłów i tego dziecięcego "tu i teraz", które dorosłym często umyka. Nie powiem, iż było łatwo. Nie jestem typem matki, która potrafi przelecieć przez market w pięć minut z dwójką grzecznych jak aniołki dzieci. U mnie to raczej bieg z przeszkodami. Zwłaszcza gdy dzieci są po przedszkolu, a ja po pracy. Jesteśmy głodni, zmęczeni, każdy chce już być w domu. A jednak – zakupy trzeba zrobić.

Chłopcy podskakiwali, komentowali wszystko dookoła, raz stanęli komuś za blisko, raz przestawili na regale balsamy do ciała. Kilka razy upominałam i prosiłam ich spokojnie, by pamiętali, iż nie jesteśmy tu sami, iż inni też chcą gwałtownie wyjść ze sklepu i nie stać w kolejce. Bez krzyków, bez karcenia, bez grożenia. Po prostu tłumaczyłam. Uważam, iż tak wygląda wychowanie – rozmowa, cierpliwość, wyjaśnianie świata kawałek po kawałku.

I wtedy usłyszałam zza pleców: "Pani daje sobie wejść na głowę, wyrosną z tego roszczeniowe bachory". Powiedziała to starsza kobieta, która mogłaby być moją matką. Obca. Tak po prostu. choćby nie patrzyła mi w oczy, tylko oceniającym, karcącym wzrokiem patrzyła na chłopców, którzy rozpakowywali zakupy na taśmę.

Zamurowało mnie. Bo jak to? Stoję, próbuję ogarnąć zakupy, dwóch żywiołowych chłopaków, nierobiących w sumie nic złego – nie krzyczeli, nie płakali, nie rzucali się na podłogę. Po prostu się wygłupiali, bo są dziećmi. A ja, zamiast krzyczeć, szarpać czy zawstydzać, próbuję ich przeprowadzić przez ten trudny czas na spokojnie. I jak najsprawniej opuścić sklep, by nikomu już nie zawadzać. I za to słyszę, iż wychowuję bachory.

Zamiast krytyki, odrobina życzliwości


Poczułam coś, co coraz częściej towarzyszy mi w przestrzeni publicznej: lęk. Boję się, iż moje dzieci będą komuś przeszkadzały. Że znów usłyszę komentarz. Że znów ktoś spojrzy z dezaprobatą. Że znów ktoś uzna, iż to nie dzieci mają się uczyć świata, tylko ja mam zniknąć z nimi z pola widzenia.

Jestem mamą. Codziennie robię wszystko, by moje dzieci były empatyczne, interesujące świata, odpowiedzialne. Daję wolność na śmiech, czasami wygłupianie się i luz, ale uczę też empatii, życzliwości, uczynności. Ale nie da się tego osiągnąć groźbą ani zawstydzaniem. Dziecko nie nauczy się szacunku do innych, jeżeli samo nie będzie czuło się szanowane.

Jestem w szoku, iż obca kobieta, widząc matkę próbującą zapanować nad codziennym chaosem z dwójką dzieci, zamiast zrozumienia, empatii czy choćby neutralności – wybiera pogardę. I iż to staje się normą. Czy naprawdę doszliśmy do miejsca, w którym choćby zwyczajne, dziecięce zachowanie budzi tak negatywne emocje? Czy naprawdę bycie matką w przestrzeni publicznej to dziś niemal prowokacja dla otoczenia i zachęta do zaatakowania?

Nie wiem. Ale wiem jedno: nie przestanę tłumaczyć. Nie zacznę krzyczeć tylko po to, by ktoś z boku mógł poczuć, iż "mam dzieci pod kontrolą". Bo to nie kontrola jest celem. Tylko relacja, zrozumienie i wychowanie tak, by kiedyś, jeżeli będą mieli problem, przyszli do mnie z zaufaniem, iż im pomogę i ich wesprę. choćby jeżeli ktoś nazwie to roszczeniowością.

Idź do oryginalnego materiału