Staruszek cieszył się samotnym życiem.

newsempire24.com 1 dzień temu

Jan Kowalczyk był starym kawalerem. Żył sobie spokojnie, samotność mu nie ciążyła. Harował jak wół. Pracę swoją uwielbiał. Przywykł, żeby wszystko robić idealnie, żeby porządek był we wszystkim. A ile to kobiet poznał, ale idealnej nigdy nie spotkał.

Tego roku pod koniec lipca Jan wybrał się na wakacje, nad morze. Był zmęczony i chciał choć trochę uciec od cywilizacji. Wszedł w internet, dał ogłoszenie.

Odezwała się kobieta z dwójką dzieci, mieszkanka nadmorskiej wioski. Do plaży miał około dwudziestu minut piechotą, ale miejsce było z dala od zatłoczonych kurortów, osobny pokój, a w ramach umowy – za zakupione przez niego produkty, gotowała mu domowe posiłki. W sumie, uległ pokusie.

Dojechał bez problemów, nawigacja go nie zawiodła. Dom był stary, ale schludny, pokój przytulny, a gospodyni uprzejma. Po podwórku biegał malutki piesek, ratlerek. W ogrodzie dojrzewały owoce, a dwójka dzieci, chłopiec i dziewczynka, może z dziewięć-dziesięć lat, krzątała się przy obowiązkach. Gospodyni nie narzucała się Janowi, pytała tylko, co ma przygotować, częstowała hojnie truskawkami i uśmiechała się ciepło.

Jan spędzał całe dnie nad morzem – pływał, wspinał się po skałach, fotografował i pisał do starego kumpla na Facebooku. Czasem zastanawiał się, dlaczego pięćdziesięcioletnia kobieta ma tak małe dzieci. Zastanawiał się, zastanawiał, aż w końcu zapytał.

— Anno Kazimierzówno, to państwa wnuki?
— Nie — odpowiedziała Anna — to mój syn i córka, tylko późne. Z rodziną mi nie wyszło, za mąż nie wyszłam, więc postanowiłam choć dzieci urodzić. A i nie jestem taka stara, mam dopiero czterdzieści osiem.

Gdy tak rozmawiali, Jan przyjrzał się gospodyni — sympatyczna, ciepła, uśmiechnięta. I imię mu się podobało. Anna, Anusieńka. Tak miała na imię jego matka. A pachniała od niej truskawkami i świeżym masłem. Młode wino było wyśmienite, wieczory trochę chłodne, a niebo pełne gwiazd. Żadne z nich nie udawało, byli przecież dorośli. W dzień zachowywali się normalnie, a nocą Jan cichutko przechodził na jej część domu, do Anusieńki. Potem wracał do swojego pokoju — przecież nie można było budzić dzieciaków. Mały piesek choćby nie szczekał na Jana, tylko patrzył chytrze, jakby wszystko rozumiał. Dobry pies, oszczędny. Jadł może ze dwie łyżki, ale pilnował podwórka sumiennie. Nazywała się Matylda.

I tak Matylda zaczęła chodzić z Janem nad morze, choćby pływała, potem wychodziła, otrząsała się, suszyła na słońcu i biegła do domu przed nim. A on — za nią. Ale pewnego dnia Matylda nie przyszła. Jan zaczął jej szukać, wołał, krzyczał, napisał z dziesięć ogłoszeń i poszedł je rozklejać. Gdzie się podział ten pies? Nie wiadomo. Starsza sąsiadka powiedziała, iż może zabrali go przyjezdni, ci co wynajmują dom na drugim końcu wioski. Jan poszedł tam. Dotarł, a oni powiedzieli, iż wyjechali, z małym pieskiem, godzinę temu, w stronę głównej drogi.

Jan wrócił, wsiadł w samochód i ruszył w pościg. Dogonił ich po jakieś osiemdziesięciu kilometrach i zablokował drogę. Z jeepa wysiadły dwie dziewczyny, młode, bezczelne.

— Ej, odsuń ten grat! Jeździć nie umiesz. Zaraz policję wezwiemy.
— Wzywajcie — odpowiedział Jan — tylko najpierw oddajcie psa.
— Co, rozdął się! — zaśmiała się wyższa — on był bezdomny, my go ratujemy.
— Nie jest bezdomny — odpowiedział Jan — ma rodzinę. To nie wasz pies.
— Spierdalaj! — wrzasnęła druga — jak nie odjedziesz, rozwalimy szyby.

Jan obszedł je i zawołał: „Matylda! Matylda!”. Piesek zaszczekał i zaczął biegać po siedzeniach, próbując wcisnąć się przez uchylone okno. Dziewczyny chwytały Jana za ręce, przeklinały i próbowały go uderzyć. Jan nie wiedział, co robić, zawahał się — przecież nie będzie bił kobiet.

Pomógł przypadkowy patrol drogówki — gruby, spocony policjant, sapiący. Zakrywając uszy przed krzykami dziewczyn, kapitan wziął Matyldę na ręce.

— Spokój. Do kogo pies pójdzie, ten go dostanie. Przecież nikt nie ma na niego dokumentów.

— Kicia, Pieszczoszku — zakręciły się dziewczyny, wyciągając kiełbasę — chodź do nas, do autka.
— Jedziemy, Matylda, do domu — powiedział Jan.
Policjant postawił psa na ziemię. Matylda ruszyła biegiem do Jana, merdając ogonem i głośno szczekając.

— No i po sprawie — westchnął policjant.

— Nie, to nasz pies! — wrzasnęły dziewczyny. — Nie macie prawa go zabierać! My się do waszego przełożonego poskarżymy. My go uratowałyśmy z ulicy!
Policjant zrobił się czerwony.

— Słuchajcie, wy zbawczynie. Alpo spokoju odjedziecie, albo sprawdzę wam ubezpieczenie, gaśnicę, trójkąt, apteczkę. I przeliczę wszystkie tabletki. Auto macie brudne. A i trzeba przebić, czy nie kradzione. A komputer tylko na komendzie…

JEEP zniknął w mgnieniu oka.
Jan podał policjantowi rękę.

— Dziękuję, panie oficerze.
— Nie ma za co. Sam mam takiego psiaka. Szczekacz, strachliwy i cwaniak. Zimą chodzi w kubraczku, zmarźlak. Dobra rasa, wierna. I wygodny rozmiar. No to powodzenia. Bez wykroczeń.

Jan wsiadł do auta, Matylda ułożyła się mu na kolanach, mała, ciepła, sierść jak welur. Zrobiło mu się dobrze, dawno już tak dobrze nie było. Droga równa, samochód cichutko mruczy, a Matylda taka słodka. I w tym całym dobrym nastroju, nagle przyszła chandra — niedługo przecież wyjazd. W pustym mieszkaniu nikt na niego nie czeka. Przemknęła myśl, żeby zawrócić i zabrać Matyldę do domu. Co tam tych rzeczy — parę koszulek, bielizna i dres. Myśl mignęła. Jan ją zauważył, westchnął i pojechał do Anny.

Pozostały tydzień był deszczowy. Ale Jan i tak chodził się kąpać. I Matylda z nim. Nocą zakradał sięKiedy w końcu wrócił do Warszawy, w jego pustym mieszkaniu znalazł się nowy członek rodziny — Matylda, która od dzisiaj miała szczekać pod jego oknem każdego ranka.

Idź do oryginalnego materiału