To już trzeci rok, odkąd mój syn Bartosz wprowadził do naszego domu swoją nową żonę z dwójką dzieci. Gdy to się stało, nie sądziłam, iż moje życie zamieni się w istny koszmar. Najpierw zapewniał, iż to tylko na chwilę, iż zatrzymają się u mnie na kilka miesięcy, dopóki nie znajdą własnego mieszkania. Minęły trzy lata, a „tymczasowość” stała się codziennością. Co więcej – jego żona, Krystyna, spodziewa się teraz ich wspólnego dziecka. I z każdym dniem moja starość zaczyna przypominać prawdziwą udrękę.
Mieszkamy w typowym dwupokojowym mieszkaniu na obrzeżach miasta. w tej chwili w domu jestem ja, Bartosz, jego ciężarna żona i jej dwójka dzieci. niedługo przybędzie kolejny maluch. Nie mam pretensji do samej Krystyny – zwraca się do mnie z szacunkiem, nie awanturuje się. Ale nie ma ochoty ani umiejętności, by pomóc w domu. Choć jej dzieci chodzą do przedszkola, ona nie pracuje, tylko przesiaduje w Internecie lub wychodzi ze znajomymi. Czasem robi sobie paznokcie – choćby nie pytam, za czyje pieniądze.
Bartosz pracuje, owszem. Ale jego pensja ledwo starcza na jedzenie i rachunki, zwłaszcza przy takiej gromadce. Reszta spada na mnie. Moja emerytura oraz dorywcza praca: codziennie o piątej rano myję podłogi w dwóch biurach, a przed ósmą wracam do domu. Wydawałoby się, iż mogłabym odpocząć – ale gdzie tam! W zlewie sterta naczyń po uprzednim śniadaniu, obiad niegotowany, pranie niewyprane, podłoga nieumyta. A to wszystko na mojej głowie.
Kiedy Krystyna nie była w ciąży, czasem robiła zakupy, gotowała. Teraz – zupełnie nic. Mówi, iż ją „ciągnie w brzuchu”. Odprowadza dzieci do przedszkola i znika. Wraca z Bartoszem dopiero na obiad, a przecież trzeba coś zjeść – więc gotuję, nakrywam, potem sprzątam. Czy ona to robi? Oczywiście, iż nie. Wszystko spoczywa na mnie. I już nie daję rady.
Raz odważyłam się porozmawiać z synem. „Bartku, w tym małym mieszkaniu jest nas za dużo, może pomyślicie o wynajmie?” Tylko wzruszył ramionami: „Mamo, połowa tego mieszkania to moje, na wynajem nie stać się. Trzeba wytrzymać”. Jakby nożem po sercu. Całe życie żyłam dla niego, dla rodziny. A teraz mam po prostu „wytrzymywać”?
Miesiąc temu dostałam ataku nadciśnienia. Upadłam w kuchni, patelnia o mało nie spadła ze stołu. Zawieźli mnie karetką. Lekarz powiedział: „Potrzebny spokój, odpoczynek, zero stresu”. Ale jak tu odpocząć, skléry w domu codziennie jest jak na jarmarku?
Dzieci, oczywiście, nie są winne. Ale one, ciężarna Krystyna i obojętność Bartosza przemieniły moją starość w niekończące się zmęczenie. Po obiedzie próbuję się położyć choć na godzinę – nogi bolą, kręgosłup łamie. Potem znów wstaję, gotuję kolację, sprzątam. Wieczorem dom zamienia się w istne szaleństwo: dzieci wrzeszczą, biegają, biją się, płaczą. Spokój w tych czterech ścianach stał się dawno zapomnianym luksusem.
Coraz częściej myślę, iż jedyne wyjście to wziąć kredyt i wynająć sobie choćby najmniejsze mieszkanie. Gdzie będzie cicho. Gdzie nikt nie będzie tłuc garnków, rzucać zabawkami i czekać, aż mu będę służyć. Gdzie wreszcie będę mogła odetchnąć.
Ale boję się. Boję się zostać sama. Boję się brać kredyt w moim wieku. A jednak najbardziej boję się tego, iż każdego dnia czuję się jak służąca we własnym domu. W domu, w którym sądziłam, iż spotkam starość z ciepłem i troską. A zamiast tego – mam ręce wyprane do krwi i puls bijący jak szalony.