„Synowa wsiadła memu synowi na kark!” — wrzeszczy teściowa, oskarżając mnie o lenistwo, gdy jestem na urlopie macierzyńskim z dwójką dzieci.
Nigdy nie łudziłam się, iż będzie inaczej. Od pierwszego spotkania wiedziałam — teściowa mnie nie zaakceptuje. Nie przez mój charakter, uczynki czy miłość do jej syna. Nie. Po prostu pochodzę ze wsi, a ona z Warszawy. I ten fakt wystarczył, by postawić na mnie grubą kreskę. Jestem „gorsza”, „niegodna”, „nie dla niego”. I koniec.
Gdy wzięliśmy ślub z Leszkiem, jej chłód był już wyczuwalny. Uśmiechała się na siłę, mówiła oschle. Udawała, iż wszystko w porządku, ale choćby najprostsze pytania brzmiały jak przytyki. Jej słowa na weselu: „No cóż, przynajmniej wieś będzie nam wnuki rodzić” — zapamiętałam na zawsze.
Postanowiliśmy żyć osobno. Wynajęte mieszkanie, choć skromne, dawało nam wolność. Powiedziałam mężowi wprost: „Nie wytrzymam z twoją matką. Uduszę się.” Zrozumiał. choćby gdy teściowa namawiała: „Po co płacić obcym? U mnie wolny pokój, wszystko blisko!” — on twardo stał przy swoim: „Mamo, damy radę sami.”
Wtedy uznała, iż to moja wina. Że to ja odciągnęłam jej synka od rodzinnego domu. Od tamtej chwili stała się jeszcze bardziej złośliwa. Nie mówiła wprost, ale każde spojrzenie, westchnienie — wszystko przesiąknięte było pogardą. Cierpliwie znosiłam to przez miłość do męża. Nie chciałam wojny.
A potem zaszłam w ciążę. Z Leszkiem marzyliśmy o dziecku od dawna. Chcieliśmy je mieć, póki jesteśmy młodzi i pełni sił. Ale dla teściowej ta wiadomość stała się kolejnym powodem do krytyki.
— Jak sobie poradzicie w wynajętym z niemowlakiem? Tylko za jego pensję? Na dno pójdziecie! — kręciła głową.
Odrzuciliśmy propozycję zamieszkania z nią. Znów. Tak, było ciężko. Ale nie narzekaliśmy. Pracowałam zdalnie, mąż brał nadgodziny. Niczego nie żebraliśmy. Sami sobie radziliśmy.
Gdy urodził się nasz pierworodny, teściowa na chwilę zmiękła. Przyjeżdżała, przynosiła zabawki, chwaliła ślicznego wnuka. Prawie uwierzyłam, iż się zmieniła. Ale gdy zaszłam w drugą ciążę, wszystko wróciło. Tym razem jednak jej gniew stał się jawny i okrutny.
— Zwariowaliście?! Drugie dziecko?! Ty tylko rodzić, a pracować — nie, tak?! Niech twój Leszek haruje jak wół! I tak życia nie widzi! A ty w domu siedzisz, nóżki założyłaś!
Milczałam. Ale gdy rzuciła: „Zrób aborcję, a potem idź do pracy jak normalna kobieta!” — mój mąż wybuchnął. Pierwszy raz nie zbył jej milczeniem, tylko krzyknął przez telefon:
— Mamo, przestań! To nasza rodzina, nasza decyzja! Niczego od ciebie nie chcemy! Nie podoba się? Nie dzwon!
Zamilkła. Zniknęła. Przestała odwiedzać. Dzwoni tylko do niego, ukradkiem. Ale za moimi plecami opowiada wszystkim, jak to ja żyję na jego utrzymaniu, iż nic nie robię, urodziłam dzieci, by nie pracować, iż jestem leniwa, prosta wieśniara…
Boli. Nie przez jej słowa — przywykłam. Boli, bo to matka mojego męża. Mogła być blisko, cieszyć się wnukami, pomagać… A zamiast tego robi wszystko, byśmy czuli się winni. Za co? Za to, iż żyjemy po swojemu?
Tak, teraz jestem w domu. Ale to nie „nicnierobienie”. To nieprzespane noce, płacz, kaszki, zabawki, pieluchy, pranie, łzy, pocałunki, strachy. Nie jestem na wczasach. Jestem matką. Męczę się bardziej niż w biurze. I nie jestem nikomu ciężarem — wszystko, co mamy, jest wspólne. Dom, dzieci, życie. Gdy on pracuje — ja wychowuję. Gdy dzieci podrosną — wrócę do zawodu. Nie jestem darmozjadem.
Dlaczego ona tego nie widzi? Dlaczego zamiast dumy — tylko wzgarda?
Radzimy sobie. Jesteśmy szczęśliwi. Kochamy się. Chcę tylko, by zostawiono nas w spokoju. Bez zarzutów. Bez brudu. Bez trucizny. Bo tworzymy rodzinę. I nikt nie ma prawa jej niszczyć. choćby teściowa.