Przedstawiam swoją historię nie dla współczucia, ale by ktoś zrozumiał, jak niesprawiedliwe bywa życie. Czasem matka jest traktowana jak rezerwowy lądowisko – kontaktują się z nią, gdy wszystko się wali, w innym czasie zapominając o jej istnieniu.
Od dnia, kiedy mój syn Michał przyprowadził do domu swoją przyszłą żonę Jolantę, czułam, iż coś będzie nie tak. Nie chodzi o to, iż od razu mi się nie spodobała – sprawiała wrażenie miłej i skromnej. Ale z jakiegoś powodu emanowała chłodem. Usilnie próbowałam nawiązać kontakt, dzwoniłam, proponowałam pomoc, ale w odpowiedzi słyszałam suche „wszystko w porządku” albo całkowitą ciszę. Na moje telefony miała zwyczaj nie odpowiadać, a o ile już, to było to z wymuszoną uprzejmością.
Początkowo myślałam, iż może jest nieśmiała. Może z czasem się oswoi. Starałam się nie wtrącać, być przyjazna. Ale za każdym razem, gdy planowałam ich odwiedzić, dziwnym trafem przypominała sobie, iż musi nagle wyjść – albo do koleżanki, albo do salonu czy na kursy. Zostawiała mnie samą z synem i wszechobecną ciszą w mieszkaniu.
Jednak gorsze było to, co nastąpiło później. Kiedy przeprowadzili się do wynajmowanego mieszkania i zaczęli żyć własnym życiem, jakbym przestała dla nich istnieć. Dzwoniłam – nie odbierała. Pisałam – żadnej odpowiedzi. Michał dzwonił potem, tłumacząc: „Mamo, Ola ma dużo na głowie, nie obrażaj się”. O obrazę tu nie chodziło, ale o zwykłą uprzejmość.
Kiedy urodziła się wnuczka, pomyślałam, iż teraz wszystko się zmieni. Ale Jolanta zrobiła wszystko, by ograniczyć moje kontakty z małą do minimum. „Nie czas”, „dziecko chore”, „jeszcze za wcześnie”, „nie mamy czasu”. Rodzice Jolanty mieszkają na drugim końcu kraju i ani razu choćby nie przyjechali. Wszystko spoczywało na niej i jej mężu. Ale mnie wnuczki nie powierzono, mimo iż byłam już na emeryturze, zdrowa i chętna do pomocy.
Pogodziłam się z tym, przestałam wydzwaniać. Nie z powodu ochłodzenia uczuć, ale by nie być nachalną. Wiodłam spokojne życie w swoim trzypokojowym mieszkaniu, które kiedyś z mężem kupiliśmy. On później odszedł do innej, ale mieszkanie zostało mi jako moja oaza spokoju.
Kilka tygodni temu, w środku dnia, zadzwonił dzwonek do drzwi. Otworzyłam – stał Michał z walizką i dzieckiem. Z oczyma pełnymi niepokoju. „Mamo, mamy problem. Zostaliśmy wyeksmitowani, właścicielka sprzedaje mieszkanie, a na nowe nas nie stać. Jola jest na urlopie macierzyńskim, a mnie zwolnili.” Oczywiście byłam zaskoczona, ale ich wpuściłam.
Rozglądał się po mieszkaniu, niepewnie pytając: „Czy możemy trochę u ciebie pomieszkać?”
Westchnęłam. Żal mi było syna, wnuczki tym bardziej. Spojrzałam mu w oczy i powiedziałam: „Ty możesz. I mała niech zostanie. Ale twoja Jolanta… niech jedzie do swoich rodziców. Nie jestem hotelem ani magazynem. Jeszcze trzy dni temu ignorowała moje telefony, a teraz pamięta, iż masz matkę? Niech dalej radzi sobie bez mojej pomocy.”
Michał nic nie odpowiedział, tylko spuścił wzrok.
Nie jestem osobą złośliwą, ale jest granica między wybaczeniem a poniżeniem. Całe życie starałam się być blisko. Nie jestem winna temu, iż mój syn wybrał kobietę, która uznała, iż jego matka to niepotrzebny element.
Gdyby Jolanta choć raz powiedziała „dziękuję”. Choć raz zaprosiła na herbatę. Choć raz uznała mnie za część rodziny. Oddałabym jej wszystko bez wahania. Ale teraz – nie. Niech zna cenę swoich decyzji.
Michał z wnuczką mieszkają u mnie. Robię dla nich, co mogę. A synowa? Ma szansę pokazać, iż jest nie tylko dumna, ale i rozsądna. Obawiam się jednak, iż ten moment już minął.