Na plac wszedł chłopiec, trochę młodszy od mojego syna. Na moje oko miał około 3, może 4 lat. Uśmiechnięty, bardzo energiczny. Ale uwagę przyciągało coś innego. Do jego rączki przypięta była smycz. Drugi koniec oplatał rękę jego mamy. Była zapięta wokół nadgarstka, jak u psa na spacerze.
To dziecko, czy pies?
Na chłopca i jego mamę spojrzałam z lekkim niedowierzaniem. Przyznaję, iż nie spodziewałam się takiego "widoku" na placu zabaw.
Mój syn popatrzył na mnie zdziwiony i zapytał wprost:
– Mamo, dlaczego ten chłopiec chodzi na smyczy? Przecież on nie jest pieskiem.
Zatkało mnie. Nie byłam przygotowana na takie pytanie, na taki widok. I choć miałam mnóstwo myśli w głowie, przez dłuższą chwilę nie umiałam odpowiedzieć. Nie potrafiłam ubrać tego w słowa.
Nie ukrywam, nie wyobrażam sobie prowadzić dziecka na smyczy. Sama myśl o tym, iż moje dziecko byłoby przypięte do mnie jak bagaż, budzi we mnie ogromny opór. Ale... nie oceniam. Nie znam tej mamy, nie wiem, przez co przeszła, co ją do tego skłoniło. Może chłopiec ma tendencję do uciekania, może potrzebuje stałego kontaktu, może walczy z czymś, czego nie da się zauważyć gołym okiem. Przypuszczam, iż nie zrobiła tego ot tak, po prostu, dla swojego widzimisię.
To, co było dla mnie szczególnie trudne (a wręcz niewyobrażalne), to reakcja innych dorosłych. Niektórzy bezceremonialnie wskazywali dziecko palcem, inni szeptali coś do siebie z niedowierzaniem. Nikt nie zapytał. Nikt nie próbował zrozumieć. Tylko szept i spojrzenia.
W końcu odpowiedziałam swojemu synowi:
– Każda mama dba o swoje dziecko inaczej. Może chłopiec tak czuje się bezpieczniej.
Czy to wystarczyło? Nie wiem. Ale wiem, iż dla mnie to spotkanie było istotną lekcją: o empatii, o złożoności rodzicielstwa i o tym, iż zanim zaczniemy oceniać, lepiej po prostu... zamilknąć. Czasem nie widzimy wszystkiego, co dzieje się w środku.