Nieraz patrzę na siebie z boku i dziwię się, jak mogłam pozwolić na coś takiego – jak mogłam wyjść za mąż za mężczyznę, który w wieku trzydziestu lat wciąż żyje w cieniu swojej matki? Nazywał się Wojtek, z pozoru – poważny, dorosły, samodzielny. A w rzeczywistości – maminsynek. I to taki, iż bez jej błogosławieństwa kroku nie zrobi.
Poznaliśmy się przez… kogo byście myśleli? Przez jego matkę! Pracowałam wtedy jako ekspedientka, i starsza pani coraz częściej zaglądała do naszego sklepu. Chwaliła mnie, mówiła, iż jestem jak rodzona. Potem przyprowadziła syna: „Wojtuś, popatrz – nie dziewczyna, a skarb!”. A on dał się przekonać. Zaczęły się randki, spacery po Warszawie. No a potem – ślub.
Mieszkanie dała nam jego matka. Sama przeprowadziła się do starszego adoratora, a synowi oznajmiła: „Mieszkajcie tutaj, oszczędzajcie na swoje. Chcę wnuków!”. Słowa niby dobre, ale gwałtownie okazało się, iż nie są bezinteresowne. Niedługo potem wróciła do naszego życia… z szmatami, garnkami i swoimi zasadami.
Każdy poniedziałek to jak déjà vu. W weekendy szoruję mieszkanie do połysku, pierę, gotuję. A w poniedziałek wracam – i znowu wszystko wymyte, poukładane, uprasowane. Na stole karteczka: „Ugotowałam żurek, posprzątałam szafy, umyłam podłogi, pościel zmieniłam. Całuję.” Grzecznie, ale ręce trzęsą się ze złości. To mój dom, czy jej?
Powiedziałam Wojtkowi, iż dłużej tak nie wytrzymam. Machnął ręką: „Ona się stara! Robi to z dobrego serca!”. Twierdzi, iż powinnam być wdzięczna – mniej obowiązków. A ja czuję, iż odbierają mi prawo bycia panią własnego domu. Ona choćby moją bieliznę pierze! Grzebie w szafach, przekłada moje rzeczy. O żadnej prywatności nie ma mowy.
Najgorsze, iż u siebie w domu nie zachowuje się tak. Byliśmy u niej w odwiedzinach: zwykły porządek, nie sterylność. A u nas – wszystko jak pod linijkę, do milimetra. Obca osoba w moim domu, a ja nie mam prawa się sprzeciwić. Bo, jak przypomniała mi mama: „Mieszkanie jest jej. Wytrzymaj, aż swoje kupicie.”
Ale jak wytrzymać, gdy dzień w dzień czujesz, iż po prostu wypychają cię z roli gospodyni? Nie mówię, iż teściowa jest zła. Ale ma obsesję na punkcie kontroli. Widzi nas chyba nie jako samodzielną rodzinę, a swoje małe dzieci, którym trzeba dyktować, jak żyć.
A Wojtek… On po prostu nie umie postawić granic. Wszystko mu pasuje. Uważa, iż mamy „komfortową sytuację”. Ja zaś czuję się tu jak intruz. choćby nie widzi, jak bardzo mi to ciąży. Albo nie chce widzieć.
A gdy teściowa oświadcza: „Chcę wnuków. Jak się pojawią, to będę częściej przychodzić, pomagać, siedzieć z dzieckiem” – robi mi się straszno. Bo wiem dokładnie: ona nie będzie „pomagać”, tylko z nami mieszkać. Wprowadzi swój harmonogram, swoje menu, swoje zasady. Już teraz się duszę, a wtedy, boję się, po prostu pęknę.
Ostatnio postawiłam Wojtkowi ultimatum: albo on porozmawia z matką, albo ja to zrobię. I nieważne, czyje to mieszkanie. Oddała nam je do użytku, więc powinna nas szanować. Nie jestem rzeczą, którą można przekładać z półki na półkę. Jestem żoną, gospodynią, kobietą – i mam prawo do własnego porządku we własnym domu. choćby jeżeli dom na razie nie jest mój.