Gdyby ktoś mi powiedział, iż jedno zdanie może przekreślić wszystko: miłość, troskę, plany na przyszłość i lata przywiązania – nie uwierzyłabym. A teraz żyję z tą prawdą każdego dnia. Nie jak z wyznaniem, ale jak z otwartą raną, która nie chce się zagoić. Bo w tej historii był dzieciak. Nasz syn. Jej wnuk. Którego kochała do szaleństwa – aż do tej chwili, gdy nie dowiedziała się, iż nie jest „z krwi”.
Kiedy pobraliśmy się z Markiem, miałam dwadzieścia trzy lata, on dwadzieścia pięć. Młodzi, weseli, pełni nadziei. Marzyliśmy o rodzinie, o dzieciach. Chcieliśmy trójkę. Nie zwlekaliśmy, choć żyliśmy wtedy w wynajmowanym mieszkaniu w Łodzi, z groszem przy duszy, ciągłym oszczędzaniem i rzadkimi „świętami” w postaci zamówionej pizzy raz w miesiącu. Ale byliśmy szczęśliwi. Naprawdę.
Miesiąc, dwa, pół roku – i nic. Zaczęliśmy się badać. Moje zdrowie było w idealnym stanie, a Marek… dostał wyrok. Całkowita bezpłodność. Brak możliwości posiadania potomstwa. Odwiedziliśmy kilka klinik, choćby pojechaliśmy do centrum reprodukcyjnego w Warszawie. Wszędzie to samo. Zamknął się w sobie. Proponował rozwód. Mówił: „Po co ci taki?” Odbijałam to od siebie. Wybrałam nie ojca dzieci – wybrałam męża, człowieka, z którym chciałam iść przez życie. Podjęliśmy decyzję: dziecko będzie od dawcy.
To była trudna droga. Ale dzięki taktowi lekarzy w klinice – przeszliśmy ją spokojnie. Bez bólu. Pokazano nam profile dawców, ja zaproponowałam, żeby Marek sam wybrał, i wybrał tego, który był do niego bardzo podobny – wzrost, włosy, kolor oczu. Nigdy nie zawahałam się w swojej decyzji.
Teściowa, Bogumiła Stanisławowa, od początku była bardzo zaangażowana. Co miesiąc pytała: „No, Kasiu, kiedy wreszcie?” Cieszyła się razem z nami, gdy dowiedziała się o ciąży. Zrobiła ucztę, przytulała mnie jak własną córkę. Przez całą ciążę latała z pierogami, skarpetkami, radami, choćby w kolejce do przychodni stała ze mną. Przyznaję, wtedy zaczęłam się do niej zbliżać. Wierzyłam, iż mamy z nią szczęście.
Kiedy urodził się nasz syn – Tomek, na cześć ojca – teściowa prawie oszalała z radości. Od pierwszej chwili stała się babcią na pełny etat. Wózki, pieluszki, zabawki – wszystko. choćby pokłóciła się z moją mamą: nie mogły się podzielić, która pierwsza weźmie wnuka na ręce. Ale po lampce szampana rozeszło się w śmiechu, uściskały się. Było jak w filmie.
O tym, iż Tomek był od dawcy, wiedzieli tylko ja i mąż. Ale był kopią ojca – zarówno w wyglądzie, jak i w gestach. Teściowa mówiła: „Marek, to twój klon!” Mąż w takich chwilach tylko milcząco kiwał głową, a ja za każdym razem pytałam:
– Może powiemy?
On – „nie teraz”. Wstydził się. Bał się, iż nie zrozumieją.
Czas mijał. Syn rósł, teściowa przez cały czas przynosiła mu zabawki, rozpieszczała, ciągle powtarzała: „Mam na razie tylko jednego wnuka, więc nie żałujcie – będą samochodziki i samoloty!” Ale to jej „na razie” coraz częściej mnie niepokoiło.
I pewnego dnia, gdy Tomek skończył dwa lata, zaczęła coraz częściej poruszać temat drugiego dziecka.
– No kiedy w końcu podarujecie Tomkowi siostrzyczkę? Albo braciszka? Będzie mu weselej! Kasia, słuchaj, na Nowy Rok kupię mu piżamę, a ty – brata! – śmiała się, ale widziałam – mówiła to na serio.
Trzymałam się. Do końca. Aż pewnego razu, gdy przyszła „na herbatkę” z kolejnym pluszowym misiem i kolejnym pomysłem na „szybkie drugie dziecko”, nie wytrzymałam.
– Bogumiu Stanisławo… Nasz syn jest od dawcy. Marek nie może mieć dzieci. I drugiego dziecka nie będzie.
Cisza. Twarz teściowej jakby skamieniała. Oczy stały się szklane. Spojrzała na mnie, na syna, który podbiegł i chwycił ją za rękę, i… odsunęła się. Bez słowa. Bez wyjaśnień. Po prostu… odcięła się. I wyszła, choćby nie żegnając się.
Opowiedziałam mężowi. Westchnął tylko:
– No to się zacznie…
Minął tydzień. Teściowa nie dzwoniła. Nie odbierała. Mąż pojechał do niej – wrócił przygnębiony. Mówili o wszystkim: o pogodzie, zdrowiu, serialach, ale nie zapytała ani słowem o Tomka. Jakby przestał istnieć. A miesiąc później dowiedzieliśmy się: przepisała mieszkanie. Nie na wnuka. Na siostrzeńca. Choć jeszcze pół roku temu zapewniała: „Tomkowi wszystko! Niech ma przyszłość!”
Tomek niedawno skończył trzy lata. Bogumiła Stanisławowa nie przyszła. choćby nie zadzwoniła. Ledwo powstrzymałam łzy, gdy synek zapytał:
– Mamo, a babcia Bogusia o mnie zapomniała?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. I nie wiem, co będzie dalej. Mąż winMam nadzieję, iż kiedyś zrozumie, iż rodzina to nie tylko krew, ale przede wszystkim to, kto stoi przy tobie przez całe życie.