Czasem myślę, iż najtrudniejsze w życiu kobiety to nie ciąża, nie domowe obowiązki, a choćby nie cudze choroby. Najstraszniejsze to walka o prawo bycia żoną, gdy pojawia się teściowa, gotowa poświęcić wszystko dla swojego „ukochanego chłopczyka”. Chłopczyka, który ma przy okazji trzydzieści trzy lata i sam potrafi odróżnić przeziębienie od końca świata. Ale nie dla swojej mamy…
Mój mąż Marek zachorował. Zwykłe przeziębienie: katar, kaszel, lekka gorączka. Żadnego „covidowego” dramatu, smak w porządku, test negatywny, lekarz postawił diagnozę bez paniki – wirus. Ciepła herbata, wętrzenie, witaminy, jeżeli chce. Nie uchylał się – do sklepu poszedł, naczynia pozmywał. Jestem w siódmym miesiącu, nie mogę dźwigać. Pracował dalej – szef u niego twardy, prywaciarz, a nadmiar zwolnień grozi kłopotami. Pensja niewielka, ale stabilna. A ja niedługo na macierzyńskim – każda złotówka się liczy.
Robiliśmy wszystko zgodnie z zaleceniami: ciepły koc, herbata z malinami, syrop z cebuli – otoczyłam go opieką, jak umiałam. Wszystko było spokojne, dopóki – głupio, ze zmęczenia – nie wspomniał o chorobie w rozmowie z matką. Tą samą, której nie chcieliśmy martwić. Godzinę później była już w autobusie. Ostatni nocny kurs, choć mieszkamy w innej dzielnicy Warszawy. Było po północy, gdy stanęła w drzwiach.
Marek musiał wstać, by ją przywitać, bo ja, w ciąży, o tej porze nie powinnam się przemęczać. I oto ona – burza piękna – wkracza do mieszkania i od razu przejmuje kontrolę. Pierwszy rozkaz: „Żadnego otwierania okien! Przeciąg dobije chorego!” Drugi: „Przynieś wrzątek! Przywiozłam zioła, trzeba zaparzyć!” – i to w środku nocy. Trzeci: „Ty, synowa, idź do innego pokoju. Masz rodzić, a tu sobie bakterii nałapiesz.”
Od tej chwili przestałam istnieć. Ja – dorosła kobieta, żona, przyszła matka – zostałam wykluczona z równania. Mama teraz leczy. Mama wie najlepiej.
Zadzwoniła do jego szefa i, nie zważając na protesty Marka, oznajmiła, iż syn jest poważnie chory i do pracy nie przyjdzie. „Nauczysz się innej roboty, a zdrowia nie kupisz!” – ryknęła w słuchawkę i rozłączyła się. Marek siedział blady, nie wiedząc, co powiedzieć. Próbowałam się sprzeciwić – bez sensu.
Potem przyniosłam witaminy zalecane przez lekarza. Otrzymałam wykład, iż to „chemiczne świństwo” i „bzdury”. Kupiłam jabłka – usłyszałam, iż w zagranicznych owocach tylko pestycydy. Ugotowałam ulubioną zupę Marka – została skrytykowana: „Tylko rosół pomaga na przeziębienie!” Szkoda tylko, iż Marek od dzieciństwa nie znosi kurczaka – już sam zapach go odrzuca.
Zaczęła nalegać na mycie podłóg z chlorem co godzinę. Że od tego Marka mdli? Nie jej sprawa. Ważne, by było po staremu, jak za jej młodości. Leki kupuj, zioła parz, raportuj, a sama – siedź cicho i się nie wtrącaj.
Nie wytrzymałam. Przy kolacji spróbowałam delikatnie, z szacunkiem, porozmawiać. Mamo, dziękujemy, ale może razem, ja też martwię się o męża… Przerwała mi: „Ty jeszcze nic nie rozumiesz. Gdzie tu macie homeopatię?”
Poprosiłam Marka – niech powie, żeby matka wracała do siebie. Spokojnie, łagodnie. On milczy. On się jej boi. Woli znosić. A ja nie mogę. Bo poród blisko, i już wiem: gdy tylko dziecko się urodzi, wszystko się powtórzy. Ona będzie leczyć, karmić, pouczać. Mój głos – znów się nie liczy.
I boję się. Nie tylko o siebie. Boję się, iż przez ten „urlop” szef znajdzie zastępstwo. I co wtedy? Zostaniemy bez grosza? A mama – pomoże? Ze swoją emeryturą? Już teraz oszczędzam na sobie, by dla dziecka niczego nie zabrakło.
Teraz siedzę sama w kuchni, słucham, jak za drzwiami wydaje rozkazy, i wiem – ta walka dopiero się zaczyna. Ale już nie zamierzam milczeć. Bo to moja rodzina. I moje dziecko. I moje życie. Mam do nich prawo.