Czasem wydaje mi się, iż najtrudniejszą rzeczą w życiu kobiety nie jest ciąża, nie codzienność, ani choćby cudze choroby. Najstraszniejsze to walczyć o prawo bycia żoną, gdy obok pojawia się teściowa gotowa poświęcić wszystko dla swojego „ukochanego chłopczyka”. Chłopczyka, nawiasem mówiąc, który ma już trzydzieści trzy lata i potrafi sam odróżnić zwykłe przeziębienie od końca świata. Ale nie dla swojej matki…
Mój mąż, Tomek, zachorował. Zwykłe przeziębienie: katar, kaszel, lekka gorączka. Żadnego „covidowego dramatu” – smak w normie, test negatywny, lekarz bez paniki stwierdził wirusa. Ciepła herbata, wietrzenie, witaminy jeżeli chce. Tomek się nie lenił – i do sklepu poszedł, i naczynia pozmywał. Jestem w siódmym miesiącu, nie mogę dźwigać. Pracę też nie rzucił – szef surowy, prywaciarz, a częste zwolnienia to ryzyko. Pensja niewielka, ale stała. A ja lada dzień idę na urlop macierzyński – każda złotówka się liczy.
Robiłyśmy wszystko, jak trzeba: ciepły koc, herbata z malinami, syrop z cebuli – otoczyłam go troską, jak umiałam. Wszystko było w porządku, dopóki nie wspomniał przez telefon o chorobie swojej matce. Tej samej, której nie chcieliśmy martwić. I w ciągu godziny – była już w autobusie. Ostatni nocny kurs, choć mieszkamy w innej dzielnicy Warszawy. Zegar wskazywał północ, a ona już stała w drzwiach.
Tomek musiał wstać, by ją przyjąć, bo ja, w moim stanie, o tej porze nie powinnam się tłuc po mieście. I oto ona – prawdziwa burza z piorunami – wkracza do mieszkania i od razu przejmuje kontrolę. Pierwszy rozkaz: „Okna zamknięte! Przeciąg zabije chorego!” Drugi: „Przynieś wrzątek! Przywiozłam zioła, trzeba natychmiast zaparzać!” – i to o pierwszej w nocy. Trzeci: „Ty, synowo, idź do drugiego pokoju. Masz rodzić, a tu się nawdychasz zarazków.”
Od tej chwili przestałam istnieć. Ja – dorosła kobieta, żona, matka nienarodzonego jeszcze dziecka – zostałam wyeliminowana z równania. Mama będzie leczyć. Mama wie lepiej.
Zadzwoniła do jego szefa i, mimo protestów Tomka, oznajmiła, iż syn jest ciężko chory i do pracy nie przyjdzie. „Znajdziesz inną robotę, a zdrowia nie kupisz!” – warknęła do słuchawki i rozłączyła się. Tomek siedział blady, nie wiedząc, co powiedzieć. Próbowałam się sprzeciwić – bez skutku.
Potem przyniosłam witaminy, które zalecił lekarz. Wysłuchałam wykładu, iż to „chemia” i „głupoty”. Kupiłam jabłka – dowiedziałam się, iż w zagranicznych owocach sama trucizna. Przygotowałam ulubioną zupę Tomka – dostałam burę: „Tylko rosół pomaga na przeziębienie!” Tylko iż on od dziecka nie znosi kurczaka, mdli go na sam jego widok.
Zaczęła nalegać na mokre sprzątanie z chlorem co godzinę. Fakt, iż od zapachu chloru mój mąż ma mdłości – jej nie obchodzi. Ważne, żeby było po staroświecku. Kupuj leki, parz zioła, przyjmuj instrukcje, a sama – siedź cicho i nie wtrącaj się.
Nie wytrzymałam dłużej. Przy kolacji spróbowałam delikatnie, z szacunkiem, wtrącić słowo. Że, mamo, dziękujemy, ale może razem, ja też martwię się o męża… Przerwała mi: „Ty jeszcze nic nie rozumiesz. Gdzie tu macie homeopatię?”
Poprosiłam Tomka, żeby jej powiedział, żeby wracała do siebie. Spokojnie, bez nerwów. On milczy. On się jej boi. Woli znosić. A ja już nie. Bo niedługo poród i już wiem: gdy tylko dziecko się urodzi, wszystko się powtórzy. Ona będzie leczyć, karmić, pouczać. Mój głos – znowu się nie liczy.
I boję się. Nie tylko o siebie. Boję się, iż przez ten „zwolnienie” szef rzeczywiście znajdzie zastępstwo. I co wtedy? Zostaniemy bez dochodu? A mama – pomoże? Ze swojej emerytury? I tak już oszczędzam na sobie, by dziecko miało wszystko, co trzeba.
A teraz siedzę sama w kuchni, słucham, jak za drzwiami wydaje rozkazy, i rozumiem – ta walka dopiero się zaczyna. Tyle iż ja już nie zamierzam milczeć. Bo to moja rodzina. I moje dziecko. I moje życie. I mam do nich pełne prawo.