Teściowa przyjechała “ratować” syna z przeziębienia, a mnie odsunęła jak zbędny przedmiot

newsempire24.com 14 godzin temu

Dziś znów przyszło mi zmierzyć się z tym, co chyba najtrudniejsze w życiu kobiety. Nie ciąża, nie codzienne obowiązki, nie choćby choroby bliskich. Najstraszniejsza jest walka o prawo do bycia żoną, gdy pojawia się teściowa, gotowa poświęcić wszystko dla swojego „ukochanego synka”. Synka, który ma już trzydzieści trzy lata i sam potrafi odróżnić przeziębienie od końca świata. Ale nie dla swojej mamy…

Mój mąż Tomek zachorował. Zwykłe przeziębienie: katar, kaszel, lekka gorączka. Żadnego covidu, smak w normie, test negatywny, lekarz bez paniki stwierdził wirusa. Ciepłe napoje, wietrzenie, witaminy w razie potrzeby. Nie narzekał – poszedł do sklepu, pozmywał naczynia. Jestem w siódmym miesiącu, nie mogę dźwigać. Pracował dalej – szef to twardy przedsiębiorca, a zwolnienia się nie wybłaga. Pensja niewielka choć stała. A ja już niedługo na macierzyńskim, każda złotówka się liczy.

Robiliśmy wszystko, jak należy: ciepły koc, herbata z malinami, syrop z cebuli – otoczyłam go troską, jak umiałam. I był spokój, aż do chwili, gdy przez zmęczenie wpadł na pomysł, by powiedzieć o tym swojej matce. Tej samej, której nie chcieliśmy martwić. Godzinę później była już w autobusie. Ostatni nocny kurs, choć mieszkamy na drugim końcu Warszawy. Zegar wskazywał północ, gdy stanęła w drzwiach.

Tomek musiał wstać i ją przyjąć, bo ja w moim stanie o tej porze nie mogłam ruszać się po mieście. I oto nadchodzi burza – wkracza do mieszkania i od razu przejmuje kontrolę. Pierwszy rozkaz: „Zakaz otwierania okien! Przeciąg zabije chorego!” Drugi: „Przynieś wrzątek! Przywiozłam zioła, trzeba natychmiast zaparzać!” – i to o pierwszej w nocy. Trzeci: „Ty, synowo, idź do drugiego pokoju. Masz rodzić, a tu się nazbiera zarazków.”

Od tej chwili przestałam istnieć. Dorosła kobieta, żona, przyszła matka – wykreślona z równania. Mama teraz leczy. Mama wie lepiej.

Zadzwoniła do jego szefa i, mimo protestów Tomka, oznajmiła, iż syn jest ciężko chory i do pracy nie przyjdzie. „Znajdziesz inną robotę, a zdrowia nie kupisz!” – warknęła do słuchawki i rozłączyła się. Tomek siedział blady, nie wiedząc, co powiedzieć. Próbowałam się sprzeciwić – bezskutecznie.

Przyniosłam witaminy, które zalecił lekarz. Usłyszałam wykład o tym, iż to „chemia” i „bzdury”. Kupiłam jabłka – dowiedziałam się, iż w zagranicznych owocach jest sama trucizna. Przygotowałam ulubioną zupę Tomka – dostałam burę: „Tylko rosół pomaga na przeziębienie!” Szkoda tylko, iż od dziecka nie znosi kurczaka, mdli go na sam zapach.

Zaczęła nalegać na mokre sprzątanie z chlorem co godzinę. Że zapach chloru wywołuje u męża wymioty? To jej nie obchodzi. Ważne, by było po staremu. Kupuj leki, parz zioła, melduj się co chwilę, a sama – siedź i się nie wtrącaj.

Nie wytrzymałam. Przy kolacji spróbowałam delikatnie, z szacunkiem, porozmawiać. Mamo, dziękujemy, ale może wspólnie, ja też martwię się o męża… Przerwała mi: „Ty jeszcze nic nie rozumiesz. Gdzie u was sprzedają homeopatię?”

Poprosiłam Tomka – niech powie, żeby mama wróciła do siebie. Spokojnie, delikatnie. Milczy. Boi się jej. Woli znosić. A ja nie mogę. Bo niedługo poród i już wiem: gdy tylko urodzi się dziecko, wszystko się powtórzy. Będzie leczyć, karmić, pouczać. Mój głos znów się nie będzie liczył.

I boję się. Nie tylko o siebie. Boję się, iż przez ten „zwolnienie” szef faktycznie znajdzie zastępstwo. I co wtedy? Zostaniemy bez dochodu? A mama pomoże? Z emeryturą? Już teraz oszczędzam na sobie, by dziecko było bezpieczne.

Teraz siedzę sama w kuchni, słucham, jak za drzwiami rozdaje rozkazy, i wiem – ta walka dopiero się zaczyna. Tyle iż ja nie zamierzam już milczeć. Bo to moja rodzina. I moje dziecko. I moje życie. I mam do nich pełne prawo.

Idź do oryginalnego materiału