Teściowa wyrzuciła nas z dziećmi na ulicę, teraz sama wraca i prosi o schronienie.

newsempire24.com 1 miesiąc temu

Mówią, iż na starość każdy zbiera to, co sam zasiał. Ktoś – miłość i ciepło od bliskich, a ktoś – tylko przeciąg od drzwi zatrzaskiwanych przed nosą. Mojej teściowej, Haliny Władysławowej, nikt nigdy nie nazwałby czułą kobietą. Zawsze trzymała się z godnością, surowo, jakby wszyscy wokół byli jej coś winni. Zwłaszcza – jej jedyny syn. No i oczywiście – ja, „ta dziewczyna, która odebrała syna matce”.

Dawno temu, gdy byłam w drugim urlopie macierzyńskim, a mąż stracił pracę, nie daliśmy rady spłacać kredytu. Poprosiliśmy się do teściowej – do jej przestronnego trzypokojowego mieszkania w Łodzi, które dostała od ojca. Wtedy mieszkała tam ona, jej młodszy syn Bartosz, a teraz jeszcze my – z mężem i dwójką małych dzieci. Mieliśmy nadzieję, iż to tymczasowe. Ale gwałtownie zmieniło się w koszmar.

Halina Władysławowa nigdy nie przepuściła okazji, by nam przypomnieć, jak jej przeszkadzamy. Dzieci za głośno się bawiły, ich zabawki zalegały na kanapie, a jedzenie dla niemowlęcia nazywała „śmierdzącą breją”, która zajmuje jej lodówkę. Starałam się milczeć. Znosiłam wszystko, byle tylko nie pogarszać sytuacji. Aż pewnego dnia powiedziała wprost:

– Macie mnie dość. Pakujcie się. Wynoście się. Nie zniosę już tego cyrku.

Byliśmy upokorzeni. Prawie nie mieliśmy pieniędzy po sprzedaży starego mieszkania i spłacie długów. Ledwo zebraliśmy na mały domek pod Piotrkowem – bez wody, bez kanalizacji. Ubikacja w stodole na końcu miejsca, wodę nosiliśmy ze studni.

Krok po kroku zaczęliśmy budować swoje życie. Włożyliśmy pieniądze z becikowego, potem wzięliśy kolejny kredyt. Minęło dziesięć lat – i wreszcie wprowadziliśmy się do własnego domu. Nie pałac, ale z prysznicem, ogrzewaniem, nową kuchnią. I właśnie gdy wydawało się, iż najgorsze za nami, a my zdecydowaliśmy się na trzecie dziecko – los znów zapukał do naszych drzwi. A adekwatnie sama teściowa.

Usłyszałam, jak otwiera się furtka. Na progu stała Halina Władysławowa, w płaszczu, z walizką i twarzą spuchniętą od płaczu. Gdy mąż otworzył drzwi, niemal runęła mu na piersi. Szlochała, jakby nie wracała do domu, ale do ratunku.

Wpuściliśmy ją, posadziliśmy przy stole. Mąż dzwonił do Bartosza – bez skutku. Teściowa otrząsnęła się dopiero wieczorem.

Okazało się, iż po wyjeździe nas, wzięła się za „przestawianie” młodszego syna. Szeptała mu, iż starszy – to zdrajca, a ja zepsułam ich rodzinę. W końcu Bartosz ożenił się i wyprowadził. Ale nie na długo. Zabrał matkę do siebie, razem z młodą żoną. Na początku było cicho. Aż urodziło się dziecko. I teściowa znów puściła starą płytę: zapachy, hałas, zupa nie taka. Tylko synowa nie była jak ja – nie zamierzała znosić.

Powoli Halinę Władysławową przesunięto z jej pokoju na kanapę. Potem i stamtąd – pod różnymi pretekstami. Z sypialni zrobiono pokój dziecięcy. Miejsce przy stole zajmował ktoś inny, a na jej pretensje odpowiadano: „Jak ci nie pasuje, pakuj się i jedź”.

– A może odwiedzisz Janka? – powiedział któregoś dnia przy kolacji ten sam Bartosz, który kiedyś pomagał ją wyrzucić nas.

I tak ją spakowali. Szybko. Bez gadania. Walizka do ręki, taksówka na dworzec, bilet w dłoń. Na pożegnanie Bartosz dodał:

– Nie będziemy cię wymeldowywać. Emeryturę warszawską bierz spokojnie. Tylko mieszkaj, gdzie chcesz, ale nie u nas.

Nie mogliśmy jej nie przyjąć. W naszym domu znalazło się miejsce. Na razie zachowuje się cicho. Żadnego pretensji. Żadnych narzekań. Tylko patrzy na nas, zwłaszcza na dzieci, z jakąś głuchą, spóźnioną tęsknotą.

Może starość rzeczywiście czyni ludzi łagodniejszymi. A może to tylko strach – by zostać samą. Jakkolwiek by było, na razie milczę. Ale jedno wiem na pewno: nikogo nie wyrzucę. choćby jej. choćby tę, która kiedyś wymazała nas ze swojego życia…

Idź do oryginalnego materiału