Stary mężczyzna ciężko usiadł na zimnej ławce w parku koło opuszczonego klubu. W dłoniach trząsły się zniszczone rękawiczki, a jego oczy błądziły po twarzach przechodniów, jakby kogoś szukał. Obok przechodziła niska starsza kobieta z upiętym w kok siwym włosem i torbą przewieszoną przez ramię. Gdy ją zobaczył, mężczyzna drgnął i cicho zawołał:
— Maryś… Marysiu… Zaczekaj.
Kobieta zatrzymała się, zmrużyła oczy, a gdy w pomarszczonej twarzy dawniej przystojnego, pewnego siebie mężczyzny rozpoznała znajome rysy, zacisnęła usta:
— No patrzcie, co za niespodzianka. Jak ty się tu znalazłeś, Nowak?
— Chciałem… chciałem porozmawiać. Przeprosić. Wytłumaczyć.
— Wytłumaczyć? — Głos Marysi zadrżał. — Po czterdziestu latach? Myślisz, iż pamięć mam krótką? Że zapomniałam?
— Po prostu chcę, żebyś… żeby ona… usłyszała. choćby jeżeli nie wybaczy. Rozumiem. Tylko… przed śmiercią chciałbym choć raz spojrzeć na swoją córkę. Żeby wiedziała, iż miała ojca. Że jestem.
Marysia zamilkła. Potem, zaciskając pięści, szepnęła:
— Nigdy jej nie mówiłam, kto jej ojciec. Dla niej ty jesteś nikim. Ale wiedz jedno – reakcja może być różna.
— Będę tu jutro. jeżeli zdecyduje się przyjść… zaczekam.
Kiedyś Józef Nowak był duszą towarzystwa wśród chłopaków z robotniczego osiedla pod Łodzią. Wysoki, z błyskającymi oczami i figlarnym uśmiechem, zalecał się do młodej Marysi z wielkim stylem: czekał pod bramą, nosił kwiaty, budził zazdrość opowieściami o „tkaczkach, które za nim szaleją”. Ona zwlekała z odpowiedzią, ale w końcu się poddała – i pokochała.
Ale wszystko rozpadło się nagle. Józef zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach. Po kilku miesiącach Marysia odkryła prawdę – ożenił się. Z córką miejscowego właściciela knajpy. Bogata, z mieszkaniem od ojca, z pewną przyszłością. Wygodnie. A Marysia została sama. I niedługo zrozumiała, iż pod sercem nosi dziecko.
Nikomu nic nie powiedziała. Urodziła córeczkę – Basię – i żyła dalej. Ojciec Basi się nie pojawiał. Nie interesował. A ona dumnie niosła swoje macierzyństwo, nie oskarżając, nie poniżając się, po prostu starając się być silna.
Józefowi życie potoczyło się gorzej. Jego żona okazała się bezpłodna. Chorowała. Dom wypełniała cisza i ciężkie powietrze. Włóczył się po ulicach, łapiąc wzrokiem dzieci, wypatrując znajomych rysów. Ktoś z dawnych znajomych się wygadał, i Józef zrozumiał: Basia to jego córka.
Ale lata płynęły. Basia dorosła, wyszła za mąż, urodziła córeczkę. Ojciec nie dostał zaproszenia na wesele. Próbował się złościć, szukać winnych, ale za każdym razem zostawał sam – swój własny kat.
Nazajutrz Marysia przyszła. Tym razem nie sama. Obok niej szła kobieta koło trzydziestki, piękna, opanowana, z dumnie podniesioną głową. To była Basia.
Józef zerwał się z ławki, jakby odmłodniał o dziesięć lat. Oczy mu błyszczały. Nieśmiało podszedł:
— Basiu… Ja… ja jestem twoim ojcem. Zawiniłem. Nie zasługuję, żeby choćby obok stać, ale… dziękuję, iż przyszłaś.
Basia milczała. Patrzyła uważnie. W jej oczach nie było nienawiści. Tylko zmęczenie i ostrożność. Zabrali go do siebie.
Mieszkanie było jasne, przytulne. Na ścianach wisiały fotografie, w powietrzu unosił się zapach jabłkowego ciasta. Józef siedział na brzeżku krzesła, pił herbatę i mówił banały, byle tylko zagłuszyć ciszę. A Basia patrzyła na niego jak na człowieka, którego całe życie znała tylko jako cień.
— jeżeli będzie pan czegoś potrzebował… pomocy, leków — nagle powiedziała — niech pan tylko powie.
— Nie… dziękuję — odwrócił wzrok. — Przez całe życie… ani razu nie pomogłem. choćby grosza nie dałem.
Pojawiła się mała dziewczynka – wnuczka. Basia przedstawiła:
— To twoja wnuczka. Dziadek Józef.
Dziecko coś mruknęło, pobiegło do babci, i razem wyszły na spacer. Zostali sami.
— Chciałbym… zostawić wam mój dom. Na wsi mam dom. Niewielki, ale solidny.
— Dziękujemy, ale nie potrzebujemy. Nam tu dobrze — spokojnie odpowiedziała Basia. — Niech pan się nie obraża, ale to niepotrzebne.
Józef zrozumiał. Wstał, podziękował za herbatę, poprosił o zdjęcie wnuczki I wyszedł. Mąż Basi zaproponował podwiezienie go na wieś. Całą drogę Józef siedział w milczeniu, trzymając w dłoniach fotografię. I płakał.
Gdy wrócił do swojej drewnianej chatki pod Kutnem, otworzył dłoń i zobaczył napis na odwrocie zdjęcia:
„Tatusiowi. Od Basi.”
I dopiero wtedy zrozumiał, iż może przebaczenie już się zaczęło. Tylko czasu, by to poczuć, zostało mu już niewiele…