To była z pozoru zwykła wycieczka szkolna...
"Szkolne wycieczki mają swój niepowtarzalny klimat – trochę nauki, trochę zabawy, dużo śmiechu i mnóstwo dziecięcej energii. Tego dnia wszystko zapowiadało się normalnie: sprawdzanie listy obecności, przypomnienie zasad bezpieczeństwa i w drogę. Gdy dotarliśmy na miejsce i przyszedł czas na zasłużoną przerwę, dzieci rozsiadły się na trawie i wyciągnęły swoje lunchboxy. To, co wydarzyło się chwilę później, nie dawało mi spokoju przez resztę dnia...
Nie miałam zamiaru nikomu zaglądać do jedzenia, ale siedząc obok jednej z uczennic, kątem oka zauważyłam, jak otwiera swój pojemnik. Rzuciłam okiem i dosłownie zdębiałam.
W środku leżało kilka pokruszonych kawałków suchego, białego chleba. Obok nich – jabłko, już wcześniej pokrojone, całkowicie brązowe, jakby leżało przynajmniej od wczoraj, a może i dłużej. Do tego stary, wysuszony na brzegach żółty ser w plasterkach i... lizak. Nie było tam nic, co można by nazwać pełnowartościowym posiłkiem.
Patrząc na to wszystko, poczułam smutek. Bo jak można dać dziecku coś takiego do jedzenia na cały dzień? To przecież nie tylko kwestia smaku czy estetyki – to kwestia zdrowia, energii i zwykłej troski.
Nie chodzi o sushi i hummus. Chodzi o podstawy
Nie oczekuję, iż każde dziecko będzie miało w lunchboxie idealnie zbilansowany posiłek, pełen warzyw, orzechów i superfoods. To nie konkurs na 'fit-mamę roku'. Ale minimum
przyzwoitości – świeża kanapka z warzywami, jabłko w całości, może jogurt czy woda – to naprawdę nie jest wygórowane oczekiwanie. To nie kwestia pieniędzy, bo zwykły, świeży chleb z masłem i ogórkiem jest lepszy niż to, co zobaczyłam w tamtym pudełku.
Zaczęłam się zastanawiać – czy to naprawdę brak troski? Czy może raczej brak wiedzy? Bo może nie każdy rodzic zdaje sobie sprawę, iż dziecko potrzebuje więcej niż kilka okruchów na cały dzień w ruchu.
Nie piszę tego po to, by kogoś zawstydzać czy piętnować. Piszę, bo mnie to autentycznie poruszyło. Dziecko, które dostaje byle co, uczy się, iż samo zasługuje na byle co. Że jego potrzeby nie są ważne. Że to, co zje, nie ma znaczenia. A przecież od najmłodszych lat uczymy się, jak o siebie dbać – także poprzez jedzenie.
Od tamtego dnia częściej zaglądam dzieciom w oczy, nie w lunchboxy. Pytam: 'Zjadłaś wszystko?', 'Smakowało ci?', 'Nie jesteś głodna?'. I cieszę się, kiedy słyszę odpowiedź,
że tak. Ale kiedy znowu zobaczę w czyimś pudełku coś, czego choćby pies by nie tknął, na pewno zareaguję".
(Imiona bohaterów zostały zmienione).