Zięć-pasożyt, czyli jak moja córka zamieniła zdrowy rozsądek na miłość
Gdy moja Zosia po raz pierwszy przyprowadziła swojego adoratora do naszego domu, serce ścisnęło mi się złym przeczuciem. Coś w spojrzeniu tego zarozumiałego młodzika, w jego sposobie bycia, w tej przesadnej pewności siebie od razu mnie zaniepokoiło. Nie mężczyzna, ale paw: strojny, gadatliwy, z uśmiechem od ucha do ucha, a pod tą pozłotą — pustka. Lekkomyślny, roszczeniowy, wiecznie niezadowolony. Pracy zmienia częściej niż ludzie buty na sezon. To pensja za niska, to szef „niejasny”, to grafik „nie dla niego”. Słowem — zawsze winni są wszyscy, tylko nie on sam.
Próbowałam otworzyć córce oczy. Płakałam, błagałam, tłumaczyłam, iż mąż powinien być opoką, szczególnie w małżeństwie. Ale Zosia była oślepiona uczuciem, głucha na moje słowa. Mój mąż — jej ojciec — machnął ręką: dorosła, niech się uczy na błędach, naszą rolą jest być przy niej. Ja też starałam się pogodzić z tą sytuacją. W końcu szczęście córki ważniejsze od moich przeczuć. Ale jak być spokojną, gdy latami wychowywałaś, inwestowałaś, dawałaś serce, a ona nagle wiąże się z tym bezczynnym darmozjadem?
Zrobiliśmy dla niej wszystko: ukończyła prestiżową uczelnię, kupiliśmy jej mieszkanie, podarowaliśmy porządne auto. Wszystko, by ułatwić jej życie. A ona — proszę bardzo! — w wieku 25 lat wychodzi za człowieka, który nie potrafi niczego poza narzekaniem.
Ślub jednak się odbył. Byłam na nim, ale bez euforii — tylko dla córki. Potem zaczęło się ich wspólne życie. Na początku jeszcze jakoś szło. Dopóki Zosia pracowała, jakoś się trzymali. ale gdy poszła na macierzyński — zaczęły się telefony: „Mamo, pożycz trochę grosza, na zakupy…” Oczywiście pomagałam. Ukochana córka, wiem, jak ciężko być młodą matką. Ale przecież ma męża! Gdzie on jest w tym wszystkim?
Wkrótce stało się jasne: zięć znowu rzucił pracę. I nie dlatego, iż trudno znaleźć. Po prostu nie chce. Leży w domu, z telefonem lub przed telewizorem, i wymyśla wymówki. Jego rodzice mieszkają gdzieś pod Radomiem, na wesele choćby nie przyjechali, od nich zero pomocy. Wszystko spoczywa na nas.
Długo milczałam. Wiedziałam: każde słowo przeciwko jej ukochanemu to kłótnia. Ale w końcu nerwy puściły. Powiedziałam im wprost: „Ty, Krzysiek, jesteś dorosłym mężczyzną, a zachowujesz się jak nastolatek. Nie chcesz pracować, nie potrafisz utrzymać rodziny. Po co w ogóle jesteś?”
Po tej scenie Zosia wpadła w furię, urządziła awanturę. Krzysiek nagle „przypomniał sobie”, iż jest mężczyzną, i znalazł robotę. Ale jak zwykle — starczyło go na dwa miesiące. Potem znowu zwolnił się — „toksyczne środowisko”, „kiepska płaca”, „złe vibes”. Zosia, jak nakręcona, znów go tłumaczyła: „Nie rozumiesz, mamo, tam naprawdę było okropnie…”
Aż pewnego dnia, gdy przyjechałam do nich z torbami zakupów, znów zobaczyłam go na kanapie z pilotem, a córkę — z dzieckiem na rękach i podkrążonymi oczami. I wtedy straciłam cierpliwość. Znowu zaproponowałam: „Może chociaż zostaniesz kurierem? Auto masz, prawo jazdy też.” Spojrzał na mnie, jakbym kazała mu ładować węgiel z Ukraińcami. Odrzekł, iż to praca „nie dla niego”. Spytałam: „A opieka nad dzieckiem jest?” Usłyszałam, iż „to też nie męskie zajęcie”.
Wtedy podjęłam decyzję. Twardą. Niepopularną. Ale jedyną słuszną: „Albo wstaniesz z kolan i weźmiesz odpowiedzialność, albo koniec z naszą pomocą. Nie będziemy ciągnąć cię na swoim grzbiecie.” Zosia znowu się wściekła, oskarżyła nas o brak serca. „Kocham go!” — krzyczała. Tak, już trzy lata „nie rozumiemy”. Ale może czas zrozumieć samą siebie?
Córki i wnuczki nie porzucimy. Zawsze przyjmiemy, nakarmimy, pomożemy. ale zięć… Ta sprawa jest zamknięta. Nie jesteśmy fundacją charytatywną. Mąż stanął po mojej stronie. choćby powiedział: „Lepiej sama niż z takim balastem.” Mamy nadzieję, iż Zosia w końcu się ocknie. Chociażby dla dziecka.
A tymczasem… Uczymy się kochać córkę na odległość — tak, by samym nie cierpieć. Bo jeżeli ona sama nie zobaczy, w jakim bagnie utknęła — nikt jej nie pomoże.