*Zapis w dzienniku*
Gdy moja córka Zosia pierwszy raz przyprowadziła do domu swojego chłopaka, coś mi w nim od razu nie zagrało. Ten zarozumiały młodzian, uśmiechnięty od ucha do ucha, z miną wiecznego zwycięzcy, a pod tą pozorną pewnością siebie – kompletna pustka. Nie mężczyzna, tylko paw: strojny, gadatliwy, a w środku zero odpowiedzialności. Praca? Zmieniał ją częściej niż buty. W jednej zarabiali „grosze”, w innej szef był „chory na władzę”, a w kolejnej „grafiki nie dało się wytrzymać”. Zawsze wina wszystkich – tylko nie jego.
Próbowałam otworzyć Zosi oczy. Płakałam, błagałam, tłumaczyłam, iż mąż powinien być opoką. Ale córka była ślepa od uczucia, głucha na rozsądek. Mój mąż, Wojtek, machnął ręką: „Dorosła, niech się sparzy. Nasza rola – być w pobliżu”. Chciałam się pogodzić z jej wyborem. Szczęście córki ważniejsze niż moje przeczucia. Ale jak zachować spokój, gdy przez lata inwestowałaś w jej przyszłość, a ona wiąże się z tym leniwym darmozjadem?
Zrobiliśmy dla niej wszystko: ukończyła elitarną uczelnię, kupiliśmy mieszkanie w Warszawie, podarowaliśmy nowe auto. By miała start jak z płatka. A ona? W wieku 25 lat wychodzi za mężczyznę, który nie potrafi choćby zarobić na chleb.
Wesele jednak się odbyło. Byłam tam ciałem, nie sercem. Potem zaczęło się ich „wspólne” życie. Dopóki Zosia pracowała, jakoś sobie radzili. ale gdy poszła na macierzyński – runęło. Telefony: „Mamo, pożycz tysiąc złotych, brakuje na zakupy…”. Wiedziałam, iż to dla wnuczki, więc pomagałam. Ale gdzie w tym wszystkim był jej mąż?
Wkrótce prawda wyszła na jaw: znowu rzucił robotę. Nie bo nie mógł znaleźć, tylko bo nie chciał. Wylegiwał się przed telewizorem, wymyślał wymówki. Jego rodzice z jakiejś zapadłej wsi na Podlasiu choćby nie zjawili się na ślubie. Cały ciężar spadł na nas.
Długo milczałam. Każde słowo krytyki oznaczało kłótnię z Zosią. Ale w końcu eksplodowałam: „Krzysiek, jesteś dorosłym facetem, a zachowujesz się jak nastolatek. Nie pracujesz, nie utrzymujesz rodziny. Po co ty w ogóle jesteś?”.
Zosia oczywiście wpadła w histerię. Krzysiek „ożył” na chwilę – znalazł pracę. Starczyło go na dwa miesiące. Potem zrezygnował: „toksyczne środowisko”, „kiepska płaca”. Córka jak mantra powtarzała: „Ty tego nie rozumiesz, tam był prawdziwy koszmar!”.
Aż pewnego dnia, przynosząc im paczki z żywnością, zobaczyłam go jak zwykle na kanapie z pilotem, a Zosię – z dzieckiem na ręku i sińcami pod oczami. Nie wytrzymałam: „Może chociaż kurierem? Masz auto, masz prawo jazdy”. Spojrzał na mnie jakbym kazała mu kopać rowy. Stwierdził, iż to „poniżej jego poziomu”. Spytałam: „A zmiana pieluch to twój poziom?”. Odparł, iż „to nie męskie zajęcia”.
Wtedy podjęłam decyzję. Twardą. Niepopularną. Ale konieczną: „Albo weźmiesz się w garść, albo koniec z pomocą. Nie będziemy was ciągnąć jak wóz z kamieniem”. Zosia zawyła o „braku serca”. Krzyczała: „Krzysiu to miłość mojego życia!”. Tak, już trzy lata „nie rozumiemy”. Ale może czas zrozumieć, iż miłość nie karmi dziecka?
Córki i wnuczki nie zostawimy. Zawsze damy dach, obiad, wsparcie. Ale Krzyśka? Sprawa zamknięta. Nie jesteśmy dla niego bankiem. Wojtek mnie poparł: „Lepiej sama niż z takim obciążeniem”. Może Zosia kiedyś się otrząśnie. Choćby dla dziecka.
A na razie… Uczymy się kochać córkę z dystansem – by nie zatruć sobie życia. Bo jeżeli ona sama nie zobaczy, jak bardzo tonie – nikt jej nie uratuje. *Najtrudniejsze lekcje to te, gdy musisz patrzeć, jak ktoś bliski sam siebie niszczy.*