Kłótnie między moimi dziećmi niezwykle stresowały mnie do pewnego momentu. Pamiętam dzień, w którym przeczytałam jedno zdanie, które zmieniło moje podejście. To jedna z zasad inspirowanych Montessori.
Jedno przykazanie
Nie szukaj winnego, a pomóż znaleźć rozwiązanie – taki był tego sens. Brzmi prosto. Ale dla rodzica to naprawdę rewolucja. Bo ile razy, słysząc dziecięcą kłótnię, odruchowo pytamy: "Kto zaczął?", Dlaczego to zrobiłeś?", albo mówimy: "No, przeproś brata, natychmiast".
I owszem, intencje mamy dobre, chcemy gwałtownie przywrócić spokój. Tylko iż w efekcie jedno dziecko zawsze wychodzi na sprawcę, drugie na ofiarę, a żadnego nie uczymy, jak rozwiązywać konflikty.
Zgodnie z założeniami: konflikt to okazja do nauki. Nie kara, nie zagrożenie, nie dramat. To przestrzeń, w której dzieci mogą się uczyć słuchania, mówienia o emocjach, szukania kompromisu, a przede wszystkim szacunku do drugiego człowieka, choćby gdy się z nim nie zgadzają.
Dlatego dziś, gdy moi synowie się kłócą, nie rwę włosów z głowy. Siadam obok i mówię:
"Widzę, iż coś was poróżniło. Chcecie mi opowiedzieć, co się stało?".
Nie pytam, kto zawinił. Nie staję po żadnej stronie. Czasem nie mówię nic, tylko słucham, jak sami próbują dojść do zgody. A czasem pytam: "Jak możemy to rozwiązać, żebyście byli zadowoleni?".
To nie działa jak za dotknięciem magicznej różdżki. Są dni, kiedy emocje biorą górę, kiedy trzeba przerwać zabawę albo rozdzielić dzieci na chwilę. Ale zauważyłam jedno: oni uczą się siebie nawzajem. I uczą się, iż nie muszą być tacy sami, żeby się szanować.
Kłótnie w domu to nie porażka wychowawcza. To lekcja, dla nich i dla mnie. I niech trwa, jeżeli ma ich nauczyć bycia lepszymi braćmi, a w przyszłości ludźmi, którzy nie boją się różnicy zdań.