Musiał przepraszać, choć był niewinny
Mój pięcioletni syn zawsze wracał z przedszkola zadowolony. Lubi swoje panie, dzieci z grupy, często coś opowiadał, śpiewał piosenki i pokazywał rysunki, które namalował w ciągu dnia. Wczoraj jednak przyszedł zapłakany, blady, z oczami jak pięć złotych. Zapytałam, co się stało, a on tylko powtarzał: "Mamo, ja nic nie zrobiłem, to nie była moja wina. Kazali mi przepraszać!".
Okazało się, iż w grupie była jakaś awantura o zniszczoną pracę plastyczną. Ktoś porwał rysunek dziewczynki, podobno specjalnie, bo chciał być złośliwy. Panie stwierdziły, iż to był mój syn, bo stał najbliżej i, jak twierdzą panie, często się wygłupia. Ale nie zapytały go nawet, czy to zrobił. Nie zaczęły rozwiązania konfliktu od ostudzenia emocji i rozmowy.
Kazały mu stanąć na środku sali i powiedzieć "przepraszam" przy całej grupie do poszkodowanej dziewczynki. On płakał, mówił, iż to nie on, ale usłyszał, iż "czasem trzeba przeprosić, choćby jak się nie chce". Panie podobno mówiły mu, iż czasami trzeba ustąpić i przeprosić, choćby jak coś nie jest naszą winą.
Złe wzorce na całe życie
Nie mogę się z tym pogodzić. Po pierwsze: on naprawdę nie zniszczył tego rysunku, a tym bardziej na złość. Znam swoje dziecko, czasem jest żywe, czasem coś palnie, ale nie niszczy cudzych rzeczy. Po drugie: czemu nikt nie sprawdził, co się naprawdę wydarzyło? Przedszkole to nie sądy, ale chyba jakieś zasady trzeba mieć? Zamiast rozmowy i spokojnego wyjaśnienia – oskarżenie i publiczne upokorzenie. Mój syn powiedział, iż nie chce już tam chodzić, bo "panie nie chciały go słuchać".
Po tej sytuacji nie mógł zasnąć. Wciąż do tego wracał. Pytał, czy jestem zła, czy teraz inni będą go uważać za złego chłopca. Mówił, iż pani go nie lubi, skoro mu nie wierzy. Takie słowa od pięciolatka rozrywają serce. A ja jestem wściekła – bo odebrano mu coś ważnego: poczucie bezpieczeństwa i zaufania do dorosłych w miejscu, w którym spędza codziennie kilka godzin.
Poszłam następnego dnia porozmawiać z wychowawczyniami. Usłyszałam, iż "to był trudny dzień", "każdy może się pomylić" i iż "nie było czasu w długie dochodzenie". Tylko iż dla mnie to nie pomyłka – to nauka, iż jego słowa nic nie znaczą. Taką informację swoim zachowaniem nauczycielki przekazały mojemu dziecku. Że choćby jak jest niewinny, to lepiej się nie odzywać i dać się oskarżyć, byle mieć święty spokój. Czy naprawdę taki przykład chcemy dawać dzieciom? Uczyć je takiego brania winy i odpowiedzialności na siebie, skoro coś nie jest ich winą?