Minęło już wiele lat, odkąd Elżbieta wyszła za mąż. Z każdym rokiem między nami rosła pustka. Wydawało się, iż po prostu wymazała nas ze swojego życia. Dzwoniła coraz rzadziej, przyjeżdżała jeszcze rzadziej. A gdy już się spotykaliśmy, jej spojrzenie było chłodne i obojętne.
Tamtego piątku długo wahałam się, zanim wybrałam jej numer. Z Vićentym planowaliśmy skromnie uczcić naszą rocznicę – trzydzieści lat wspólnego życia. Marzyło mi się, by zebrać rodzinę, upiec kiełbaski, usiąść przy jednym stole. Tęskniłam za ciepłem, za dźwiękiem bliskich głosów, choćby na te kilka godzin…
— Halo? — w końcu odezwała się Elżbieta, lekko zdyszana.
— Elu, to mama. Ty znowu na siłowni? Mogę mówić?
— Nie, mamo, myję samochód Pawłowi.
— A czemu ty?
— A kto, mamo? Na myjnię wozić – drogo. Nie jestem z porcelany.
— Więc dobrze, córeczko… Chciałam zapytać – przyjedźcie z Pawłem w niedzielę do nas. Obchodzimy z tatą rocznicę. Posiedzimy, pogadamy…
— A skąd nagle taka ochota na świętowanie? — zaśmiała się ironicznie. — Siwy włos – czartu plon?
— Trzydzieści lat, Elu. Jak nie świętować?
— Przepraszam, mamo. Nie wyjdzie. Zaprosili nas na ślub – kolega Sławka się żeni. Ślub tylko raz, a wy jeszcze niejedną rocznicę przeżyjecie.
Ścisnęłam słuchawkę, starając się nie pokazać, jak kipiało we mnie rozgoryczenie.
— Szkoda… Tak na was liczyliśmy…
— My też, mamo. Ale jak ludziom odmówić? Nie gniewaj się, na pewno was później odwiedzimy.
— Dobrze już — szepnęłam. — Zadzwonię do twego brata.
Marek też nie mógł. Miał swoje sprawy. Gdy odłożyłam telefon, łzy popłynęły same. Jak u dziecka, któremu odmówiono cukierka. Jak u matki, o której zapomniano.
— Halinko, co się stało? — wszedł Wincenty i zobaczył, jak cicho płaczę w kuchni.
— Nic, Wicio… Tylko dzieci nie przyjadą. A ja, głupia, marzyłam, iż zbierzemy się wszyscy…
— No, przestań. To nasz dzień. Ty i ja – to wystarczy.
Tej nocy nie mogłam zasnąć. Żal dusił. Wszystko we mnie krzyczało: „Dlaczego? Dlaczego mnie nie potrzebują? Czy zrobiliśmy dla nich za mało? Wykształciliśmy, daliśmy mieszkania, pomagaliśmy, jak mogliśmy… A teraz – obcy…”
— Halu — szeptał Wincenty — oni mają swoje życie. A ty masz mnie. I ja tu jestem.
— A ja czuję pustkę, Wicio… — tylko tyle zdołałam powiedzieć. — Ty całe dni w pracy, a ja sama…
Następnego dnia wrócił wcześniej niż zwykle. Uśmiechał się.
— Coś się stało?
Wyjął zza pleców ogromny bukiet.
— To dla ciebie. A jutro jedziemy nad jezioro. Na tydzień. Tylko ty i ja.
Domek był jak z bajki: drewniany, z widokiem na wodę, kwiaty dookoła, śpiew ptaków. Rano obudził mnie zapach – całe łóżko było usłane płatkami. W kątach wisiały balony, a na lustrze widniał napis: „Z okazji rocznicy, kochana!”
Ledwo powstrzymałam łzy wzruszenia. Gdy wyjrzałam przez okno – zobaczyłam Wincentego z koszykiem w rękach. Podeszłam, otworzył go – i usłyszałam ciche „miau”. Mały, rudy kłębek futra, puszysty i śmieszny, patrzył na mnie.
— No i co, przyjmiesz nowego członka rodziny? — uśmiechnął się chłopięco.
— Wicio… To najpiękniejszy prezent w moim życiu…
Spędziliśmy tydzień jak w miesiącu miodowym. Siedem dni, a wspomnienia starczyły na całe życie. A gdy wróciliśmy – telefony rozrywały się od połączeń.
— Mamo! Gdzie wy byliście?! Dzwoniliśmy, szukaliśmy! Telefon nie odpowiada!
— Spokojnie, córeczko. Odpoczywaliśmy z tatą. Mamy prawo trochę pożyć dla siebie?
— No pewnie… Tylko nie dzwoniliście, nie martwiliście się…
— Teraz twoja kolej się martwić. A my z tatą postanowiliśmy żyć dla siebie.
— Dla siebie? Mamo, mówisz poważnie?
— Mam z tatą miesiąc miodowy. I teraz nie mamy czasu w was.
Minął rok. Żyjemy z Wincentym inaczej. On przeszedł na emeryturę, zaczęliśmy oszczędzać, ale jesteśmy szczęśliwsi. Dzieci stały się bardziej troskliwe, dzwonią, przyjeżdżają. A my patrzymy na siebie – i dziękujemy losowi, iż nie daliśmy się zapomnieć. Że przypomnieliśmy sobie: w tym życiu najważniejsze jest MY.