Nie wybieram się na egzotyczne wakacje
Kiedy znajomi pytali mnie, gdzie jedziemy w te wakacje, a ja odpowiadałam: "W Bieszczady na tydzień, może pod namiot nad jezioro, no i pewnie wyskoczymy do zoo", widziałam te pobłażliwe uśmiechy.
Niby mają być miłe, ale w rzeczywistości oznaczają: "Aha, czyli nigdzie poważnie nie jedziecie". Nie, nie jedziemy na żadne zagraniczne wyprawy. I tak właśnie chcemy.
Od kilku lat nie było u nas żadnych egzotycznych podróży, hotelowych basenów ani opasek "all inclusive". Nie dlatego, iż nas na to nie stać (chociaż wiadomo, to też są duże wydatki, jeżeli się jedzie z kimś więcej niż mężem/partnerem), tylko dlatego, iż mam poczucie, iż to po prostu nie dla nas. Zamiast klimatyzowanych resortów z zamkniętym basenem wolimy dziką plażę.
Mam dwójkę synów – pięcio- i siedmiolatka. I odkąd pamiętam, najlepsze wakacyjne wspomnienia powstawały wtedy, gdy robiliśmy coś razem, a nie wtedy, gdy atrakcje były zaplanowane przez kogoś innego, np. biuro podróży.
W tym roku mieliśmy w planach kilka długich weekendów: pod namiotem, nad jeziorem, w małym miasteczku w Bieszczadach, które można zwiedzić pieszo. Do tego wypad do parku tematycznego czy wizyta w zoo. I dużo, naprawdę dużo, czasu w naszym mieście, po prostu ze sobą.
W wakacje spędzamy czas ze sobą
Latem zwykle pracuję zdalnie, bo przedszkole ma dość długą przerwę wakacyjną. Wtedy dzieci są najczęściej w domu, czasami z babcią. Wtedy po południu idziemy razem na lody, plac zabaw czy do parku. W upalne dni robimy w ogródku u teściowej "wodny tor przeszkód" z butelek, misek i węża ogrodowego.
Malujemy kredą po chodniku, robimy pikniki na trawie, zbieramy kwiatki i robimy z nich wyklejanki na papierze. Czasem dzieci wymyślają własne gry – ostatnio "policja na hulajnogach" była hitem tygodnia.
Czy moje dzieci są przez to nieszczęśliwe? Wręcz przeciwnie. Mają czas, żeby się nudzić, a z tej nudy rodzi się ich kreatywność. Nie potrzebują codziennie zjeżdżać z hotelowej zjeżdżalni, żeby poczuć, iż jest beztroskie lato.
Czasem największą atrakcją jest to, iż mogą do późnego wieczora biegać po osiedlu z kolegami albo oglądać z nami gwiazdy z koca rozłożonego na balkonie. Mam wrażenie, iż wielu rodziców goni za "wakacjami idealnymi" – takimi, które wyglądają świetnie na zdjęciach. Piękne pokoje, egzotyczne plaże, drinki z parasolką...
Tylko iż dzieci nie będą po latach wspominać, czy w hotelu były marmurowe schody. Zapamiętają raczej, czy mama i tata mieli dla nich czas, czy może na odczepnego na hotelowym leżaku dali im telefon z bajką.
Niech każdy wybiera tak, jak lubi
Nie mam nic przeciwko wakacjom all inclusive – jeżeli ktoś lubi, czemu nie? Ale chciałabym, żebyśmy przestali traktować je jak wyznacznik dobrych wakacji. Bo można spędzić lato w mieście, z krótkimi wypadami tu i tam, i mieć dzieci, które będą opowiadały o tym z błyskiem w oczach.
Sama pamiętam, jak 2 lata temu starszy syn we wrześniu w przedszkolu opowiadał, iż najfajniejszym momentem wakacji był biwak z tatą pod namiotem nad rzeką, która jest dosłownie 20 km od naszego domu. Byliśmy tamtego lata też nad morzem i w górach, a jednak to nieskomplikowany wypad z tatą na nocowankę okazał się najbardziej ekscytujący dla przedszkolaka.
I kiedy ktoś pyta: "A gdzie w tym roku jedziecie?", odpowiadam już bez poczucia winy: "W Bieszczady, nad jezioro, do zoo. I na lody po pracy". Bo dla nas to wystarczająco. A adekwatnie – to wszystko, czego potrzebujemy, bo ten czas z dziećmi jest najlepszą inwestycją w naszą relację.