Stary człowiek ciężko opadł na zimną ławkę w parku przy opuszczonym klubie. W dłoniach drżały zniszczone rękawiczki, jego wzrok błądził po twarzach przechodniów, jakby kogoś szukał. Mijająca go niska, siwowłosa kobieta z eleganckim kokiem i torbą przerzuconą przez ramię zwróciła jego uwagę. Starzec zerwał się i cicho zawołał:
— Marysia… Marysiu Kowalska… Zaczekaj.
Kobieta zatrzymała się, zmrużyła oczy i, rozpoznawszy w zmarszczkach niegdyś przystojnego, pewnego siebie mężczyzny znajome rysy, zacisnęła usta:
— A to co za cud. Jak ty się tu znalazłeś, Wiśniowski?
— Ja… chciałem porozmawiać. Przeprosić. Wytłumaczyć.
— Wytłumaczyć? — głos Marysi zadrżał. — Po czterdziestu latach? Myślałeś, iż mam krótką pamięć? Że zapomniałam?
— Chcę tylko, żebyś… żeby ona… usłyszała. choćby jeżeli nie wybaczy. Rozumiem. Po prostu… przed śmiercią chcę choć raz spojrzeć na swoją córkę. Żeby wiedziała, iż miała ojca. Że ja istnieję.
Marysia zamilkła. Po chwili, zaciskając pięści, szepnęła:
— Nigdy jej nie powiedziałam, kim jest jej ojciec. Dla niej ty jesteś nikim. Ale wiedz jedno – reakcja może być różna.
— Będę tu jutro. jeżeli zdecyduje się przyjść… zaczekam.
Niegdyś Tadeusz Wiśniowski był duszą towarzystwa wśród chłopaków z robotniczej dzielnicy pod Łodzią. Wysoki, z żywymi oczami i figlarnym uśmiechem, zalecał się do młodej Marysi z wdziękiem: czekał pod bramą, przynosił kwiaty, wywoływał zazdrość opowieściami o „tkaczkach, które się za nim uganiają”. Ona zwlekała z odpowiedzią, ale w końcu uległa – i pokochała.
Wszystko rozpadło się nagle. Tadeusz zniknął. A po kilku miesiącach Marysia dowiedziała się – ożenił się. Z córką miejscowego karczmarza. Bogata, z mieszkaniem od ojca, pewną przyszłością. Wygodnie. A Marysia została sama. I niedługo zrozumiała, iż pod sercem nosi dziecko.
Nikomu nic nie powiedziała. Urodziła córeczkę – Kasię – i żyła dalej. Ojciec Kasi się nie pojawiał. Nie interesował. A ona dumnie niosła swoje macierzyństwo, nie oskarżając, nie upokarzając się, po prostu starając się być silna.
Tadeuszowi życie nie ułożyło się lepiej. Jego żona okazała się bezpłodna. Chorowała. Dom wypełniała cisza i ciężkie powietrze. Chodził po ulicach, wypatrując dzieci, szukając znajomych rysów. Któryś ze starych znajomych się wygadał, i Tadeusz zrozumiał: Kasia to jego córka.
Lata mijały. Kasia dorosła, wyszła za mąż, urodziła córkę. Ojciec nie został zaproszony na wesele. Próbował się złościć, szukać winnych, ale zawsze kończył sam – jako swój własny kat.
Następnego dnia Marysia przyszła. Tym razem nie sama. Obok szła kobieta około trzydziestki, piękna, skupiona, z wyprostowanymi plecami. To była Kasia.
Tadeusz poderwał się, jakby odmłodniał o dziesięć lat. Jego oczy błyszczały. Nieśmiało podszedł:
— Kasia… Ja… jestem twoim ojcem. Jestem winny. Nie zasługuję, żeby stać obok ciebie, ale… dziękuję, iż przyszłaś.
Kasia milczała. Patrzyła uważnie. Nie było w jej oczach nienawiści. Tylko zmęczenie i ostrożność. Poszli razem do jej domu.
Mieszkanie było jasne, przytulne. Na ścianach wisiały fotografie, w powietrzu unosił się zapach jabłkowego ciasta. Tadeusz siedział na brzegu krzesła, pił herbatę i mówił banalności, by ukryć zakłopotanie. A Kasia patrzyła na niego jak na człowieka, którego całe życie znała tylko jako cień.
— jeżeli czegoś potrzebujecie… pomoc, leki — nagle powiedziała — po prostu dajcie znać.
— Nie… dziękuję — odwrócił wzrok. — Bo przecież przez całe życie… ani razu nie pomogłem. choćby grosza nie dałem.
Wbiegła mała dziewczynka – wnuczka. Kasia przedstawiła:
— To twoja wnuczka. Dziadek Tadeusz.
Dziecko coś mamrotało, pobiegło do babci, a one wyszły na spacer. Zostali sami.
— Ja… chcę wam zostawić swój dom. Mam drewnianą chatę na wsi. Niewielką, ale solidną.
— Dziękujemy, ale nie potrzebujemy. Nam tu dobrze — spokojnie odpowiedziała Kasia. — Nie gniewajcie się, ale nie ma takiej potrzeby.
Tadeusz zrozumiał. Wstał, podziękował za herbatę, poprosił o zdjęcie wnuczki. I wyszedł. Mąż Kasi zaproponował podwiezienie go na wieś. Przez całą drogę Tadeusz siedział w milczeniu, trzymając w dłoniach fotografię. I płakał.
Gdy wrócił do domu, do drewnianej chatki pod Grodziskiem, otworzył dłoń i zobaczył napis na odwrocie:
„Tatusiowi. Od Kasi”.
I dopiero wtedy zrozumiał, iż być może przebaczenie zaczęło się już dawno. Tylko czasu, by to poczuć, miał już niewiele…