Moja teściowa poszła do szpitala „z sercem”, a wróciła… z dzieckiem
Z Jakubem jesteśmy małżeństwem już prawie siedem lat. Poznaliśmy się jeszcze na uniwersytecie w Lublinie — mieszkaliśmy w sąsiednich pokojach w akademiku. Wtedy często przynosił z domu pełne torby jedzenia — słoiki, pudełka, domowe wypieki. Jego mama, Halina Leszczyńska, gotowała bosko i, zdawało się, robiła wszystko, by jej syn nigdy nie był głodny.
Gdy Jakub oświadczył mi się, pierwsze, co zrobił, to zabrał mnie do swojej matki. Trochę się denerwowałam, ale od początku dogadywałyśmy się świetnie. Halina okazała się rozsądną, otwartą i ciepłą kobietą. Urodziła Jakuba w wieku osiemnastu lat, a pół roku później straciła męża. Nie załamała się jednak. Wychowała syna sama, uczyniła z niego porządnego człowieka, bez grama urazy do życia.
Pracowała na kilku etatach, by nie musieć nikogo prosić i zapewnić synowi każdą potrzebną rzecz. Po śmierci męża nie było w jej życiu innych mężczyzn — nie miała czasu. Gdy pierwszy raz ją spotkałam, miała czterdzieści jeden lat, ale wyglądała na trzydzieści pięć — zadbana, pełna życia, z błyskotliwym umysłem i poczuciem humoru.
— No cóż, teraz to ty będziesz dbać o mojego chłopca — powiedziała ze śmiechem, gdy oznajmiliśmy o zaręczynach.
Skończyliśmy studia, wzięliśmy ślub i zostaliśmy w Lublinie — Jakub dostał dobrą pracę. Teściowa od razu dała nam jasno do zrozumienia, iż nie będzie się wtrącać: przyzwyczaiła się do samotności, żyje swoim rytmem, nie potrzebuje opieki. Wynajęliśmy mieszkanie niedaleko niej, dwa przystanki autobusem.
Halina czasem wpadała do nas — zawsze z jakimś drobiazgiem, wypielęgnowana, uśmiechnięta, w idealnym porządku. Nigdy nie narzucała rad, ale jeżeli pytałam, podpowiadała, chwaliła moje ciasta, a choćby oferowała pomoc w sprzątaniu. Teściowa jak z bajki.
Często ją odwiedzaliśmy: zapraszała nas na herbatę, ciasta, po prostu na pogawędkę. Miała mnóstwo przyjaciółek i zawsze gdzieś pędziła — do teatru, do kina, na kawę. Pełna energii kobieta. A gdy urodził się nasz synek Franio, teściowa stała się naszym wybawieniem — pokazała, jak kąpać, jak karmić, spacerowała z wózkiem, dawała mi szansę, aby się zdrzemnąć. Później choćby odprowadzała Frania do przedszkola, gdy nie zdążyliśmy po pracy.
Ale pewnego dnia po prostu zniknęła. Kilka dni bez telefonu, bez wizyt, bez odpowiedzi. Martwiłam się, ale Jakub powiedział, iż mama zadzwoniła i oznajmiła, iż wyjechała do przyjaciółki w Kielce na kilka miesięcy. Wszystko w porządku. Zdziwiłam się — dlaczego nie uprzedziła? To do niej niepodobne. No cóż…
Kontaktowaliśmy się przez wideorozmowy. Prosiła, by pokazać jej wnuka, ale sama nie pojawiała się w kadrze. Zbywała mnie żartami. Na moje bezpośrednie pytania machała ręką: — Ależ daj spokój, co ci się wydaje?
Pewnego dnia jednak odebrała sama Halina i niespodziewanie powiedziała: — Jestem w szpitalu miejskim, serce mnie rozszalało. Przeraziłam się. Zaproponowałam przyjazd, ale odmówiła. — Jak wyjdę, zadzwonię. Wtedy się zobaczymy — odparła sucho.
Minęło kilka dni. Wieczorem zaprosiła nas z Jakubem do siebie — miała istotną wiadomość. Przyjechaliśmy. Drzwi otworzył… nieznajomy mężczyzna. Zamarłam. A za jego plecami stała Halina. Promienna. I… z niemowlęciem na rękach!
— Poznajcie, to Adam, mój mąż. A to — nasza córka, Hania. Wybaczcie, iż nie mówiłam. Bałam się, iż nie zrozumiecie. Mam czterdzieści siedem lat i nie wiedziałam, jak zareagujecie. Ale teraz, gdy to już przeszłość — chcę, byście stali się częścią naszej nowej rodziny.
Zaniemówiłam. Ale potem zobaczyłam w jej oczach tę samą troskę, ciepło i nadzieję, które widziałam, gdy przekazywała mi Jakuba. Podeszłam, przytuliłam ją i powiedziałam: — Zasłużyłaś na szczęście. Jesteśmy przy tobie, tak jak ty byłaś przy nas.
Teraz pomagam jej z małą Hanią, tak jak ona pomagała mi. Razem spacerujemy, śmiejemy się, gotujemy. Mamy teraz dwie rodziny, ale jedno wielkie, wspólne serce. I chyba właśnie to jest prawdziwe szczęście — kochać, wybaczać i żyć, mimo lat, stereotypów i lęków.